Zabójcza spowiedź (recenzja)
Killer Mike ksywkę ma niepoważną, ale należy traktować go serio jak przykład, jak wyrywać się z hedonizmu południowego rapu na skutek muzycznej historii regionu, warunków życia i wielu innych czynników ciążącego zazwyczaj ku prostszym tekstom i bardziej imprezowym rytmom.
Wywodzi się z Atlanty, z obozu Dungeon Family, którego potęgę budowali OutKast, Goodie Mob z Cee-Lo na czele, ale też niepowtarzalni producenci, muzycy i wokaliści równie dobrze rozeznający się w bounce’ie, jak i w bogactwie czarnego repertuaru lat 70. OutKast, dwóch za…istych chłopaków z Cadillaków, wybiło się dzięki superkolorowej, nieszufladkowalnej muzyce na każdym polu mocno flirtującej za artystyczną bohemą. Killer Mike’a rozsławiło Run The Jewels, gdzie awangardy było trochę (połowa duetu, nowojorski producent i raper El-P, przez lata stanowił jej wizytówkę), jednak więcej buntu, treści świadomościowych i antysystemowych.
Sam Mike swoją nową płytę, wynik dwuipółletniej pracy, postrzega bardziej jak gospel niż rap. Nazywa ją spowiedzią. Wiara i Bóg przejawiają się w tekstach, ale też w podkładach, aranżacjach. „Michael” jest bardzo rozśpiewany, naszpikowany rewelacyjnymi partiami chóralnymi i charyzmatycznymi występami wokalnymi zawieszonymi między religijną żarliwością, zaangażowaniem starego soulu i popową efektywnością. Trochę tu muzycznie z początków Kanyego Westa, który czerpał ze skarbów przeszłości dużo i robił to ze zjawiskowym wyczuciem, a zarazem szacunkiem. Rapowo Mike przypomina nieco KRS-One’a południa – tubalny głos, niezatrzymywalny flow, przykra przeszłość przekuta w chęć nauczania (i nauczenia, bo o efekt, nie proces, tu chodzi), pamięć o tych na samym dole. Nawiasem mówiąc, zdecydowanie brakuje w rapie utworów w rodzaju „Something for Junkies”.
Najlepszą wizytówką albumu jest dla mnie „Slummer”. Nie dlatego, że Killer Mike bawi się tempem, zagęszcza rym i nie burzy mu to naturalności wywodu. Nie z powodu oszczędnej produkcji, która po prostu pozwala rządzić utworem fantastycznemu zestawieniu ludzkich głosów. To osobista historia wracająca do nieodpowiedzialnej, nastoletniej miłości i aborcji. Wybrzmiewa też zarzut o to, że młodych w getcie na ciążę po prostu nie stać. I tak to na tym krążku się dzieje – grzeszny spowiednik przenika się z oskarżycielem oraz publicystą. W otwierającym „Down By Law” przy akompaniamencie świetnych chórków, soulowego zaśpiewu, trapowego basu i sampla z Curtisa Mayfielda pozycjonuje się jako przywódca: Movin’ like Malcolm and Martin and King / Lift every voice, this the song that I sing. Chwilę potem, do wtóru telepiących się, marszowych bębnów, mając u boku porywającą Lenę Byrd Miles (co za mostek!) i idealnie równoważącego go, zmulonego Mozzy’ego, ciągnie narrację o przemianie z chłopca w mężczyznę, wychodzeniu z doliny grzechu na szczyt.
Ambicje tej płyty, jej zwartość i koncepcyjność, mnóstwo tropów popkulturowych i ważnych, zapomnianych nazwisk do odszukania na własną rękę, do tego poczucie winy – każą przywołać jeszcze jedną postać, dla odmiany z Kalifornii – Kendricka Lamara. Ale Mike nie jest jakimś zagubionym między wybrzeżami ogniwem, bo ma swoją tożsamość i jasno ją przedstawia: Syn Atlanty, produkt babci i dziadka. Dlatego nie ma u niego ascezy, progresywnego myślenia, złożonego liryzmu à la Black Thought czy kendrickowej szkatułkowości w kompozycji. Dlatego Michael kłania się nie Biggiemu i 2pacowi, tylko UGK i Three Six Mafii. Swoją drogą, „mafijny”, niedawno goszczący w Polsce DJ Paul jest na tej płycie m.in. w „Talk’n That Shit!”, gospodarz zmienia tam flow na stricte południowy, pełen onomatopej, doskakujący do bitu jak pies do nogi, natomiast podkład zwalnia na koniec, jakbyśmy słuchali jednej z kaset DJ-a Screw. To jest ten lokalny patriotyzm.
Nie chcę, żeby „Michael” uchodził za płytę anachroniczną, jakkolwiek retro. Tak nie jest, już prościej bycie południowym epigonem zarzucać Big K.R.I.T.-owi. Tutaj ewentualne wrażenie tego pokroju może wynikać z mnożonych przeze mnie odniesień, bo na liście płac są przecież również gorący producenci z obecnej listy Billboardu, jest wszechstronny 6LACK czy rewolucjonizujący scenę (fakt, gdzieś przed dekadą) Young Thug. Niemniej nie da się ukryć, że Killer Mike nie pali mostów i o przeszłości nie zapomina. Reprezentacja jego matecznika, Dungeon Fam, jest spora. Najwięcej emocji wzbudzi zapewne rzadko udzielający się Andre 3000 z OutKast i autotune’owy melodysta (czyli, jak woli Simon Reynolds: bluesman XXI wieku) Future w ciekawie urozmaiconym syntezatorami „Scientist & Engineers”. Ten pierwszy jest w utworze świetny, nadal gra w osobnej, jednoosobowej superlidze, zaś ten drugi – co najmniej na miejscu. Warto odnotować udział Cee-Lo Greena, mniej skrzekliwego niż zazwyczaj i pojawiającego się na moment Rico Wade’a, fundamentu ekipy z lochu.
Wpadli starzy znajomi, np. obecni na debiucie Mike’a z 2003 r. producenci z Miami Cool & Dre – jak zawsze odruchowo, instynktownie przebojowi i miękko brzmiący. Zameldowali się też nieco młodsi znajomi: gospodarz współpracował z 2chainzem i Curren$ym w latach 2017-18, a teraz dostarczają w „Spaceship view” tego, czego można się było po południowcach spodziewać, manifestują swój materialny status w jak najbardziej stylowy sposób. Jest i El-P: „Don’t let the devil” to kolejny walec wypuszczony przez Run the Jewels na plac zabaw, by miarowo i bezlitośnie rozjeżdżać.
Album mówi o tym, o czym napomyka Dave Chappelle we wprowadzeniu do „Run” – bycie czarnym w Ameryce przypomina szturmowanie plaży w Normandii. Od podobnych dzieł dzieli go jednak przystępność. Świetnie się tego słucha. Tu temat utraty najbliższych nie uniemożliwia „Motherless” bycia funkującym jamem z żywą partią basu, gitary i klawiszy. Tu ciężkie wersy o politykach sponsorujących więzienia, w których siedzą, skowyt przesterowanej gitary i zduszona produkcja w duchu lo-fi nie przeszkadzają „Two days” być przebojem z gwiazdą r’n’b Ty Dolla $ignem gościnnie. Killer Mike nagrody Pulitzera pewno nie dostanie, dla wielu będzie zbyt obcesowy, jest za to komunikatywny. Ten nieelitarny przekaz ubrany w tak dobrą muzykę ma szansę rezonować. Jakoś zmienić świat, choćby na paru skrzyżowaniach w Atlancie, nie werdykty akademii i kolejność pozycji w snobistycznych podsumowaniach roku.
I na boku refleksja – kiedy wiara stanie się w Polsce punktem wyjścia do rapowej płyty, która nie będzie propagandowo natrętna i odpustowo kiczowata? Kiedy (ostatnio w dobrym stylu próbował Ten Typ Mes na „Trzeba było zostać dresiarzem” w 2014, sprawą w pewnym zakresie z powodzeniem zajmował się też Łona z Webberem) doczekamy się albumu rapowego, który zmierzy się z naszymi narodowymi demonami, agresją płynącą z kompleksów, wyidealizowaną historią, patopatosem i nie zapomni przy tym o byciu fajną muzyką? Mam wrażenie, że w międzyczasie będzie można wrócić do „Michaela” bardzo wiele razy, żeby sprawdzić, jak się zestarzał. Póki co to rapowy album roku.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Niepoczytalni?
Stan umysłu Mieszka R., sprawcy okrutnego zabójstwa na UW, może być zupełnie inny, niż wskazują wycinkowe relacje internetowych serwisów. Przy okazji pojawiło się pytanie, gdzie przebiega granica poczytalności sprawcy, od czego zależy kara za zbrodniczy czyn.