Jaki powinien być prezydent RP?
Śledząc kolejne prezydenckie kampanie wyborcze, począwszy od 1990 r., mam wrażenie, że są generalnie nie na temat. Ich przedmiotem nie są bowiem kompetencje kandydatów, lecz przede wszystkim ich poglądy. Tak jak gdyby prezydent miał w polskich realiach ustrojowych i politycznych władzę wcielania w życie swoich przekonań odnośnie do tego, jak urządzony powinien być kraj i jakie powinny panować w nim prawa. A to przecież nieprawda. Tylko wtedy, gdy prezydent należy do obozu rządzącego, możliwa jest sytuacja, że jego inicjatywa ustawodawcza okaże się skuteczna. W przeciwnym razie byłaby blokowana przez większość sejmową.
Oczywiście, prezydent może bezkarnie nadużywać władzy, kierując się własnymi przekonaniami oraz interesami swojego środowiska politycznego. Jako że praktycznie nie ponosi odpowiedzialności za swoje czyny, może „zwlekać w nieskończoność”, czy de facto odmawiać rozmaitych nominacji przedkładanych przez rząd – sędziowskich, generalskich, profesorskich, ambasadorskich, a nawet ministerialnych.
Jak wiadomo, Andrzej Duda nie waha się tego czynić. Takie kunktatorskie i całkowicie bezprawne zachowanie prezydenta wynika po części z zepsucia (poczucia bezkarności: co mi zrobicie?), po części z wyrastającego na pulchnej glebie pychy poczucia, że jak się jest prezydentem, to o wszystkim decyduje się wedle własnej woli i uznania – jak król.
To dość fatalny pomysł, żeby tęsknoty monarchiczne tlące się jeszcze w nowoczesnych republikach zagospodarować blichtrem i ceremoniałem prezydentury. W silnych demokracjach ludzie jeszcze jakoś rozumieją i akceptują to, że głowa państwa jest nią formalnie i ceremonialnie, a funkcje sprawowane przez prezydenta są głównie reprezentacyjnej natury. Gorzej, gdy prezydent – tak jak w Polsce – ma trochę realnych uprawnień, a większość społeczeństwa po staremu wyobraża sobie, że władza polega na tym, że ten, kto ją ma, robi, co mu się podoba.
To złudzenie to prosta droga do czegoś takiego, z czym mamy do czynienia w Polsce, gdzie prezydent niewiele może zdziałać, ale wiele zaszkodzić, uprawiając tyleż bezprawne, co bezkarne kunktatorstwo. Zarówno taki popsuty prezydent, jak i jego liczni zwolennicy nie rozumieją, że podpisanie nominacji czy ustawy to nie gest dobrej woli ani widzimisię prezydenta, lecz jego obowiązek urzędowy, a raczej urzędniczy.
Wątpię, aby doktor prawa Andrzej Duda wiedział, że w wielu przypadkach jego podpis jest jedynie skwitowaniem procedury i potwierdzeniem jej prawidłowości, nie zaś następstwem jego osobistej uznaniowej decyzji. Prezydent miasta wydający nam dowód osobisty ani nawet pomyśli, że mógłby odmówić, a prezydent kraju wyobraża sobie, że może nie podpisać komuś nominacji profesorskiej, bo mu się kandydat nie podoba.
No właśnie. Od razu widzimy, jaką to ważną cechę powinien posiadać prezydent w warunkach polskich. Otóż musi mieć na tyle rozwiniętą świadomość prawną i poczucie prawa, aby nie ulegać pokusom kunktatorskiego nadużywania urzędu. Dobry prezydent nie rządzi, lecz stoi na straży konstytucji. Powołuje rządy i podpisuje ustawy całkiem bez względu na swoje poglądy. Oznacza to, że powołuje ministrów (a także sędziów, generałów, profesorów itd.) nie dlatego, że ich popiera, lecz dlatego, że ich nominacje są zgodne z prawem i zostały przedłożone przez właściwy organ we właściwym trybie. Prezydent je swoim majestatem uświetnia, lecz o nich nie decyduje.
To samo dotyczy ustaw. Prezydent może odmówić podpisania ustawy, jeśli stoi w sprzeczności z duchem, a zwłaszcza z literą konstytucji. Nie zaś wtedy, gdy z jakichkolwiek innych powodów nie podoba mu się jej treść. Ustawę może krytykować, apelować o jej nieprzyjmowanie lub zmianę, lecz może odmówić jej podpisania, jeśli jest zgodna z konstytucją i nie godzi bezpośrednio w rację stanu.
Dobry prezydent to taki, który umie się powstrzymać od nadużywania władzy mimo całego splendoru, który go otacza. To podstawa. Drugi warunek elementarny to przestrzeganie protokołów, zwłaszcza dyplomatycznego, i gładka współpraca z rządem w zakresie reprezentowania kraju za granicą. Własna „równoległa” polityka zagraniczna prezydenta jest w świetle polskiej konstytucji po prostu nielegalna – poza tym, że jest czymś niepoważnym i szkodliwym dla państwa.
Odpowiedź na pytanie „Dokąd uda się pan w pierwszą podróż zagraniczną jako prezydent?” brzmi: „Tam, gdzie uznamy z ministrem spraw zagranicznych za stosowne, biorąc pod uwagę aktualne okoliczności i potrzeby państwa”. Chyba żaden z kandydatów nie udzielił jak dotąd tej jedynie poprawnej odpowiedzi…
Poprawność to jednakże mało. To dopiero trójka. Prezydent na czwórkę, czyli dobry, powinien mieć pewne doświadczenie polityczne i znaczne doświadczenie życiowe, a przede wszystkim wszechstronne wykształcenie oraz znajomość języków. Jako najwyższy reprezentant państwa i społeczeństwa powinien umieć zachować się właściwie w każdym, najwytworniejszym nawet towarzystwie, bo tylko wtedy będzie budził szacunek. A taka jest właśnie jego rola – budzić szacunek dla siebie, a przez to dla całego państwa. Jak gdyby był ambasadorem, tylko do kwadratu.
A jaki powinien być prezydent na piątkę? A, to już wyższa szkoła jazdy. To ktoś z prawdziwym autorytetem pośród ludzi, przekładającym się na autorytet pośród zawodowych polityków. Sam nie musi nim być! Może mieć doświadczenie polityczne na wpół amatorskie albo lokalne, lecz jego dorobek życiowy i zawodowy, dojrzałość, wykształcenie i mądrość powinny sprawiać, że każdy, kto z nim rozmawia, czuje co najmniej respekt, a najlepiej również podziw. Taki ktoś może być powiernikiem dla pokrzywdzonych i skutecznym ich obrońcą, może być rozjemcą w sporach i mentorem dla młodszych.
Prezydent moich marzeń to ktoś, kto przychodzi do Sejmu i mówi tam mądrzej i godniej niż gros posłów. Ktoś, kto wie, jak zachować się w Paryżu i w Nowym Jorku. A nawet w Pekinie. Ktoś, kto wiele widział i wiele przeżył, a jego dojrzałość i mądrość życiowa odmalowują się na jego twarzy, nadając jej rysy szlachetnej inteligencji. No i wreszcie to ktoś – mężczyzna bądź kobieta – elegancki, dobrze ubrany, umiejący się nosić, dobrze wychowany, acz swobodny w obejściu. I jeśli to wszystko ma, to już wcale nie musi być ani młody, ani ładny, ani nie wiadomo jak wymowny. Ba, może mieć wiele słabości i wad. Jeśli można polegać na jego instynkcie państwowym, uczciwości i manierach, to wady i słabości są do zaakceptowania. Któż jest doskonały?
W odróżnieniu od premiera i ministrów prezydent nie musi być fachowcem. Nie musi znać na wylot żadnego resortu, nawet tych dwóch, którymi niejako współkieruje – obrony narodowej i spraw zagranicznych. Nie trzeba być państwowym ani prawniczym erudytą, aby być dobrym prezydentem Polski. Od spraw szczegółowych i technicznych prezydent ma ludzi. Nie trzeba też być wytrawnym politykiem, biegłym w grach i intrygach, nie mówiąc już o cynicznej technologii i marketingu politycznym. Byłoby nawet lepiej, aby jako polityk nie był do końca „zawodowcem”. Jego rolą jest bowiem reprezentować społeczeństwo wobec władzy i władzę wobec społeczeństwa.
Jako pośrednik między nimi powinien stać pomiędzy nimi. Lepiej żeby nie był outsiderem, ale nie powinien też być partyjny. Może mieć swoje poglądy i nie musi ich ukrywać, lecz jego rolą jest godzić zwaśnionych, łączyć to, co niepotrzebnie podzielone, i szukać kompromisu tam, gdzie ludzie nie chcą ze sobą rozmawiać. Marzy mi się prezydent, o którym nawet w wieku dojrzałym mógłbym myśleć jako o kimś na podobieństwo ojca.
Wierzę, że kiedyś tak będzie. Ale zanim to nastąpi, trzeba będzie przejść długą drogę, w czasie której w umysłach Polaków wyklaruje się idea prezydenta – męża stanu, strażnika prawa, godnego reprezentanta narodu. Po tym, co się w ciągu minionych dziesięciu lat stało z urzędem prezydenta, jesteśmy znów na początku tej drogi. Bywa tak, że historia się trochę cofa. Na szczęście dłużej klasztora niźli przeora.