Pozostawieni z żalem – po finale jednego z najbardziej poruszających seriali ostatnich lat
O wielu serialach słusznie mówi się, że przegapiły moment, by ze sceny zejść niepokonane. Oglądaniu finałowego sezonu „Pozostawionych” („The Leftovers”) HBO towarzyszyło przeciwne uczucie – tu odejście nastąpiło zdecydowanie przedwcześnie.
W jednej chwili z kuli ziemskiej znika 2 proc. jej mieszkańców. 140 mln czyichś córek i synów, matek i ojców, mężów i żon, kochanków, przyjaciół, kolegów z pracy, z klubu, z zespołu. Twórcy serialu, Damon Lindelof i autor powieści, która była podstawą scenariusza Tom Perrotta, nie zamierzali szukać odpowiedzi na pytania, co się stało, dlaczego, dokąd odeszli, jaki to ma sens.
Zamiast tego, zgodnie z tytułem, skupili się na tych, którzy pozostali, i ich zmaganiach z tajemnicą zniknięcia nazwanego Wielkim Odejściem, z własnym bólem, stratą, żałobą, poczuciem winy i niepewnością jutra, bo gdy świat raz wypadł z torów, nie tylko z trudem na nie wraca, ale i w każdej chwili może z nich wypaść ponownie. Jak żyć, gdy są tylko pytania, hipotezy, uczucia i wiara lub jej brak?
Pierwszy sezon „Pozostawionych” okazał się klapą nie dlatego, że nie przyniósł odpowiedzi na pytania, na które odpowiadać w ogóle nie zamierzał. Rozczarował dlatego, że zamiast pokazać, jak bohaterowie – głównie rodzina Garveyów – zmagają się z nową, nierzeczywistą rzeczywistością, skupił się na rozciągniętym w czasie i nudnym portretowaniu sekty Winnych Pozostawionych. Smętnych natrętów w białych ubraniach i z papierosami w ustach, wystających pod domami ludzi, którzy (jeszcze) nie wybrali samounicestwienia.
Na szczęście twórcy zorientowali się, że są na najlepszej drodze do zabicia świetnie się zapowiadającego serialu i w drugim sezonie dokonali wolty. Z nudnego, nijakiego Mapleton w stanie Nowy Jork rodzina Garveyów (po pewnych modyfikacjach) oraz akcja przeniosła się do Jarden w Teksasie – miasteczka, do którego ściągają tłumy w poszukiwaniu bezpieczeństwa, bo jako jedyne w całych Stanach nie straciło podczas Wielkiego Odejścia żadnego mieszkańca. W trzecim zaś jedziemy z Garveyami jeszcze dalej – na koniec świata, czyli do malowniczej Australii.
Temperatura rosła z odcinka na odcinek, portrety psychologiczne bohaterów stawały się coraz bardziej złożone, a ich ból – niemal fizycznie odczuwalny poprzez ekran telewizora czy komputera. W tym szalonym świecie nic nie mogło być zbyt odjechane, ale twórcom udawało się nie przekraczać granicy prawdopodobieństwa, przynajmniej tego psychologicznego.Aktorzy nawet w najdziwniejszych sytuacjach pozostawali przekonujący i wzruszający. Czy to kręcąc się po zaświatach / poziomach podświadomości, wyglądających jak luksusowy hotel, czy będąc świadkami orgii na promie zakończonej zjedzeniem Boga/boga przez lwa, zostając współczesną wersja Szymona słupnika, wsiadając do maszyny rodem z kina sci-fi czy rozpoczynając atomową zagładę świata.
Justin Theroux, Carrie Coon, Christopher Eccleston zasługują na wszystkie nagrody, jakie serialowy świat ma do zaoferowania aktorom.
Damon Lindelof tłumaczył w pofinałowym wywiadzie, że skoro 2 proc. ludzkości zniknęło, to serial w 2 proc. powinien być supernatural – operować wątkami nadprzyrodzonymi. Sceny nierealistyczne nie rażą nie tylko dlatego, że są bardzo realistycznie przez aktorów grane, ale także dlatego, że umożliwiają nam spojrzenie na rzeczywistość z punktu widzenia bohaterów, niejako wejścia w ich skórę. Są zdezorientowani, rozbici, nie wiedzą, w co wierzą – możemy to zobaczyć i poczuć. To wielka wartość serialu i to ona, obok świetnego aktorstwa i genialnych zdjęć, decyduje o jego sile i niepowtarzalności.
Nie ma więc jednej odpowiedzi na pytania o prawdziwość wydarzeń, zwłaszcza finałowego sezonu. Gdzie działy się sceny z Kevinem i jego bratem bliźniakiem wysadzającym świat w powietrze? W alternatywnej rzeczywistości? W znękanej głowie Kevina? Czy potop był realnym zagrożeniem czy elementem szaleństwa Garveya seniora? Czy Kevin jest nową wersją mesjasza? Dlaczego żona Matta odzyskała kontrolę nad ciałem i dlaczego wcześniej ją straciła? Wreszcie: czy Nora naprawdę przeszła „na drugą stronę”, zobaczyła swojego męża i dzieci po siedmiu latach od ich odejścia, a potem wróciła?
Lindelof nie ma dla nas odpowiedzi, jego opowieść jest nie o świecie, tylko o jego indywidualnym postrzeganiu. Nie o jednej apokalipsie, tylko o indywidualnych końcach świata, każdy z bohaterów ma swoją apokalipsę i musi przez nią przejść, by się odrodzić. Łatwych happy endów jednak nie będzie.
W finałowym odcinku serial po fajerwerkach odpalanych w poprzednich zmienia nagle ton. Staje się kameralną opowieścią o tym, co właściwie od początku było najważniejsze, ale nie zawsze się przebijało przez natłok wydarzeń – o miłości. Czy jest możliwa po końcu świata, czy może uratować, złagodzić ból, dać siłę do życia?
We wspomnianym wywiadzie Lindelof mówił, że finał nie przynosi odpowiedzi na miliony pytań, jakie serial postawił w poprzednich 27 odcinkach, ale na najważniejsze odpowiada: jak bohaterowie, na których mi zależy, sobie poradzili? Czy zostawiam ich w lepszym miejscu, niż ich zastałem? Czy wydaje się, jakby ukończyli podróż przez cierpienie i na końcu znaleźli łaskę?
Wydaje się, że tak, ale pewności, jak to w „Pozostawionych”, mieć nie można.