„Good Omens”, czyli Neil Gaiman ekranizuje siebie i Pratchetta
Popularny pisarz jako showrunner serialu na podstawie jego własnej (i Terry’ego Pratchetta) książki sprawdził się wybornie. „Good Omens” od Amazona to jedno z większych pozytywnych zaskoczeń tego roku.
Powieścią „Dobry Omen” Neil Gaiman debiutował. Co ważne, nie był to debiut samodzielny; w pisaniu wspomagał go Pratchett, który zapoznawszy się z fragmentem nieopublikowanej książki, przy której Gaiman utknął, zaproponował koledze alternatywę: albo sprzeda mu pomysł i to, co już powstało, albo dokończą razem. Panowie ostatecznie pisali po fragmencie, jeden w dzień, drugi w nocy (Gaiman miał taki tryb pracy), a potem jeszcze sprawdzali nawzajem swoje rozdziały, poprawiali i dodawali żarty.
https://youtu.be/hUJoR4vlIIs
W przypadku serialu „Good Omens” to tło jest ważne, bo go definiuje – oto ekranizacja książki dla Gaimana niezwykle ważnej, bo nie tylko pierwszej, ale napisanej wspólnie z przyjacielem, który zmarł w 2015 r. Serial powstał pod pełnym nadzorem Gaimana, jest niezwykle wierny oryginałowi, a obsada to istna parada gwiazd, od Davida Tennenta i Michaela Sheena w rolach głównych, po Jona Hamma i Frances McDermond w epizodach. To produkcja zrodzona z pasji, co widz czuje.
„Dobry Omen” nie mógł być łatwy do zekranizowania. To książka bardziej w stylu Pratchetta niż Gaimana, oparta na wielu żartach, momentami absurdalnej fabule, idąca od gagu do gagu, od zabawnej postaci do postaci jeszcze zabawniejszej i dziwniejszej. Wiele się dzieje i wiele jednocześnie. Albo się tę konwencję pokocha, albo ją odrzuci. Podobnie jest z serialem.
Trudno nie docenić Sheena i Tennanta. Ten drugi wciela się w demona-cwaniaka, z zachowania po trosze gwiazdę rocka – a więc wraca do roli, w jakich odnajdywał się wcześniej. Większą przemianę przeszedł Michael Sheen, tu bardzo nieśmiały, naiwny, nieco roztrzęsiony jako anioł-bibliofil. Chemia między nimi jest bardzo wyraźna; najlepsze są sceny, gdy na ekranie widzimy właśnie ich obu.
Gdy jednak demon Crowley i anioł Azirafal są akurat zajęci, wciąż dzieje się bardzo dużo. Momentami aż nazbyt, bo – i tu znów odzywa się trudność w adaptacji – postaci i wątków jest multum, a fabuła nie zawsze zwalnia, by dać czas wszystko wchłonąć. Gag goni gag, a ponieważ żarty często wymagają obszernego tła, sporo do roboty ma Bóg, czyli narrator, czyli Frances McDormand – i wtedy, o dziwo, fabuła potrafi zwolnić aż do przesady tylko po to, żeby poświęcić ładnych parę minut scenie wcale nie niezbędnej (jak ta z Agnes Nutter); tłumaczyć można to tylko chęcią „ocalenia” wszystkich ukochanych przez fanów elementów książki.
Oprócz nierównego tempa można narzekać na Jona Hamma jako Gabriela (nieszczególnie udana postać), wątek dzieci (w książce działał lepiej), a momentami na efekty specjalne (to nie budżet „Gry o tron”). Z tego powodu „Good Omens” nie jest produkcją idealną.
Niemniej sprawdza się i jako ekranizacja „Dobrego Omenu”, i jako serial fantastyczno-komediowy. Jest zabawnie, inteligentnie, różnorodnie, barwnie, a każda scena z Tennantem i Sheenem to perełka. Na przykład odcinek trzeci, lepiej przybliżający wspólną przeszłość anioła i demona, jest więcej niż satysfakcjonujący.
„Good Omens” to więc nie żadna rewolucja czy produkcja, która przejdzie do historii telewizji. Ale oferuje mnóstwo radości, ma niezaprzeczalny urok, a jeśli ktoś zna oryginał, powinien być pozytywnie zaskoczony.
W Polsce „Good Omens” można oglądać na Amazon Prime Video. Premiera 31 maja.