Po wizycie Zełenskiego w Warszawie

Nowe otwarcie czy po staremu? – można pytać po wizycie prezydenta Ukrainy w Warszawie. Odpowiedź zależeć będzie od tego, czy oceniać wydarzenie z perspektywy politycznej czy moralnej.

Liczni moralizatorzy w szerokim liberalnym komentariacie skoncentrowali się na Karolu Nawrockim, krytykując go, że nie odpuścił kwestii niedostatecznej wdzięczności Ukraińców za otrzymaną od Polski pomoc ani też nie pominął kwestii historycznych. Rzadziej w tych komentarzach zdarza się uwaga, że Donald Tusk również o wdzięczność zahaczył. Cóż, jeden i drugi wie z badań, że większość społeczeństwa (i nie tylko w elektoracie prawicowym) ma poczucie, że Ukraińcy są nie dość wdzięczni, więc nie chcą zapominać o emocjach elektoratów.

Ukraińcy, z którymi o tym rozmawiam, nie zwracają uwagi na tę kwestię i nie oburzają się tak jak wrażliwi etycznie polscy komentujący. Skoro Donald Trump potrzebuje wmawiania mu, że jest największym przywódcą świata w dziejach, to niewiele kosztuje potwierdzanie tego przekonania. Skoro Polacy potrzebują ciągłych dowodów pamięci, najlepiej mających formę podziękowań, to w sumie też niewiele kosztuje, o ile nie narusza godności i nie psuje tego, co najważniejsze, czyli relacji politycznych i wynikających z nich realnych działań.

Ukraińska delegacja ruszała do Warszawy z obawą, że Karol Nawrocki, który wymusił to, że pierwsze spotkanie prezydentów odbędzie się w Polsce, spróbuje pokazać się podobnie jak Donald Trump w Białym Domu 28 lutego. Obawy takie uzasadniał choćby opublikowany niedawno wywiad Nawrockiego dla WP, w którym prezydent wymienił cały katalog pretensji do strony ukraińskiej.

Do incydentów jednak nie doszło, przeciwnie – wizytę i wszystkie jej punkty, od spotkania z Nawrockim po rozmowę z Tuskiem, ocenić można dobrze lub bardzo dobrze i opatrzyć fotografiami, kiedy politycy obściskują się na „misia”, symulując serdeczność. Jaka jednak rzeczywistość wyłania się zza sweetfotki?

Wydaje się, że w końcu polscy politycy zrozumieli rzeczywistą rolę Ukrainy dla naszego bezpieczeństwa. Już nie jest jedynie buforem odgradzającym Polskę i Europę od agresywnej Rosji, dając nam czas na dozbrojenie i przygotowanie. Jak wiele czasu zmarnowaliśmy i jak słabo jesteśmy przygotowani, pokazał atak dronowy z 9 na 10 września. Takie polskie Pearl Harbour.

Potem kolejne elementy grozy. Najpierw pod koniec listopada tzw. plan pokojowy z 28 punktami napisany przez Putina, a wprowadzony do obiegu przez Trumpa. Jeden z punktów dotyczył bezpośrednio Polski, pokazując, że nasz kraj może się znaleźć na negocjacyjnym stole jako jedno z dań, zamiast zasiąść do stołu, by negocjować warunki pokoju w Ukrainie.

Nowa Strategia Bezpieczeńtwa Narodowego USA ostatecznie z kolei chyba rozbiła religijną wręcz wiarę części elit w trwałość sojuszu transatlantyckiego i pewność, że USA, przyjmując podział świata na strefy wpływów, będą umierać za to, żeby Polska znalazła w strefie zachodniej, a nie wróciła pod kuratelę Rosji.

Wszystkie pewniki i mocne przesłanki polityki bezpieczeństwa, wątłe już od pierwszych dni prezydentury Trumpa, stały się czynnikami niepewności. Co z kolei zmieniło percepcję samego zagrożenia i uświadomienie, że zły pokój w Ukrainie (czytaj: kapitulacja Ukrainy) to także zły pokój dla Polski i Europy. Bo w konsekwencji złego pokoju dojdzie w Ukrainie do dekompozycji systemu politycznego, kryzysu społecznego, a zdemobilizowani żołnierze będą szukać zajęcia i mogą je znaleźć w gospodarce, bo ta po wojnie może się załamać, pozbawiona systematycznego wsparcia tak jak w tej chwili.

Scenariuszy rozwoju powojennej sytuacji nie brakuje, przyglądałem się kilku zestawom przygotowanym przez różne think tanki. Jedyny dobry to zawieszenie broni na warunkach, jakie uznają Ukraińcy, i jasno określony proces integracji europejskiej, której elementem jest integracja umożliwiająca rozwój silnika gospodarczego. Każdy inny wariant oznaczający pozostawienie Ukrainy w roli szarej strefy buforowej między UE a Rosją oznacza katastrofę. Dla Ukrainy i jej najbliższego sąsiedztwa.

Do tego kryzysu trudniej się przygotować niż do ewentualnego bezpośredniego starcia z Rosją. Mam wrażenie, że świadomość tego zagrożenia przestaje już tylko wyrażać się w zaklęciach retorycznych o konieczności pomocy dla Ukrainy, ale rzeczywiście stała się sposobem myślenia przynajmniej najważniejszych uczestników sceny politycznej.

Tyle że oni sami teraz muszą zmierzyć się z bałaganem, jaki wcześniej zrobili, m.in. w toku kampanii prezydenckiej, kiedy karta antyimigrancka i w efekcie antyukraińska posłużyła do rozkręcenia emocji. Te zaś nie wygasły wraz z zakończeniem kampanii, bo część polityków ciągle się nimi posługuje, a pomagają im w tym rosyjskie służby prowadzące w Polsce specjalne operacje informacyjne.

Konieczność pomocy Ukrainie w osiągnięciu jej celu strategicznego wydaje się głęboko uświadomiona w elitach politycznych. Pogłębia ją przekonanie, którego nie było jeszcze jakiś czas temu, kiedy politykom i generałom wydawało się, że w razie klęski Ukrainy Polska z własną silną armią i wspierana przez NATO poradzi sobie z zagrożeniem.

Zmieniło się postrzeganie zagrożenia i postrzeganie samej Ukrainy. Nie jest ona jedynie uciążliwym, kosztownym problemem, jak wielu myślało. Ukraina nie tylko powstrzymuje Rosję, ale także dostarcza wiedzę, praktykę, technologie i rozwiązania, które mogą powiększać nasze bezpieczeństwo.

Wizytę Wołodymyra Zełenskiego można analizować właśnie jako wyraźny symptom zmiany postrzegania wzajemnych relacji, które mogą stać się bardziej symetryczne, jak w dyskusji o przekazaniu samolotów MiG-29 w oczekiwaniu dostępu do technologii dronowych. W relacjach symetrycznych nie ma miejsca na wdzięczność, potrzebne jest zaufanie i wzajemne zrozumienie interesów oraz interesu wspólnego.

Potem jeszcze tylko politycy muszą zakomunikować to, co ważne, swoim elektoratom. To może być najtrudniejsze zadanie w kraju, w którym polityka i politycy są przekonani, że najlepszym narzędziem politycznej mobilizacji są emocje podkręcane przez polaryzujące przekazy.

Reklama