Konkurs Chopinowski świętem narodowym

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Niewiele już nam pozostało wydarzeń i symboli, które nas łączą jako społeczeństwo i naród. Wszystko, co narodowe w znaczeniu nacjonalistycznym, czyli zawłaszczone na użytek propagandy militarystycznej i klerykalnej, opresyjnej i ksenofobicznej mitologii chwały i szowinistycznej pychy, jest przynajmniej połowie społeczeństwa obmierzłe i odpychające. Wszelkiego autoramentu narodowi katolicy zohydzili wszystkie święta i daty. Jedne postacie zawłaszczyli, inne, bynajmniej na to niezasługujące, wynieśli na piedestał, a jeszcze inne zohydzili i zesłali w niepamięć.

Ostał się już tylko sport oraz jedno jedyne wydarzenie kulturalne, a właściwie więcej, bo kulturowe, którym jest odbywający się co pięć lat, niemal od początku istnienia nowoczesnego państwa polskiego, Konkurs Chopinowski. Jest fenomenem niepojętym i być może wyjątkowym na tle innych krajów. Chciałbym to powiedzieć właśnie z perspektywy zupełnego profana, a więc z perspektywy przygniatającej większości milionowego audytorium, które bynajmniej nie składa się w całości z melomanów i znawców muzyki. Bez nas, bez tych, którzy nie wiedzą, co mazurek, a co etiuda, nie mówiąc już o rozpoznawaniu harmonii, w której skomponowany jest utwór, nie byłoby tego gigantycznego halo wokół trzytygodniowych zmagań młodych pianistów.

O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego rywalizacja kilkudziesięciu dwudziestolatków u progu kariery tak nas wciąga, chociaż na audycje nawet najzdolniejszych studentów przychodzi zwykle garstka kolegów? Oczywiście liczy się promocja, PR, długa tradycja. To jasne. Jednakże najważniejszy jest w tym wszystkim mit Szopena. Mit, którego nie dałoby się wykreować bez szczególnych cech jego muzyki i osoby.

Mit Szopena ma w sobie coś narodowego, bo wierzby, bo mazurki, bo Warszawa. Wiadomo. Lecz przecież Chopin był nie tylko „nasz”, lecz również był Francuzem. Jednak z francuskimi Polakami i polskimi Francuzami tak to już jest, że ich polskość ulega przez tę parantelę uświetnieniu i wzmocnieniu. Zupełnie odwrotnie niż w przypadku Żydów. Gdyby Szopen był po prostu polskim Żydem, który wyemigrował do Francji, nie byłoby pomników ani konkursu. A panie arystokratki, gotowe rozpinać gorsety dla Bonapartego (i dla ojczyzny) oraz omdlewające wskutek dobrego rubato, z pewnością zachowałyby chrześcijańską powściągliwość. A to właśnie gdzieś tam, w egzaltacji szlachcianek i burżujskich panien epoki powstania listopadowego, zakochanych w pięknym, długopalcym, długonosym i długowłosym artyście, narodził się mit, którym do dziś potrafi żyć cała Polska, gdy wszystkie inne mity, łącznie z Sienkiewiczem i jego trylogią, zwiędły i obumarły.

Panie miały rację. Szopen piękny był, a jego muzyka jakaś zupełnie szczególna. Dla profanów jest to muzyka jakby stworzona (albo stworzona dla profanów). Jest łatwa, bo bardzo charakterystyczna i rozpoznawalna. Każdy może powiedzieć, że „zna Szopena”, bo przecież go rozpoznaje. A to już dużo. Następnie jest to muzyka rzewna, melodyjna i snująca opowieść. Taka do zasłuchania. Nie trzeba być osłuchanym i wykształconym, żeby się temu poddać. Owszem, bywa dla profanów nudnawa, lecz gdy tylko kompozytor podkręca tempo i dynamikę, od razu robi się nam raźniej i serca nam rosną.

I od razu też stają nam przed oczami te zastępy ułanów, walcująca w sali balowej szlachta, wierzby na miedzy i Bóg wie, co jeszcze. Bardzo łatwo się tym wzruszać, a profanowi nic więcej nie trzeba. Chce się zachwycać i Szopen to właśnie mu daje.

Jednakże jest jeszcze w muzyce Szopena coś, co w szczególny sposób czyni ją atrakcyjną dla celów konkursowych. Jest bowiem wieloznaczna. Można ją wykonywać na sto sposobów. Ten sam genialny koncert f-moll w wykonaniu Zimmermana i Pires to niemal dwa różne utwory. I każdy może powiedzieć – wcale tego nie uzasadniając – że podoba mu się właśnie to, a nie inne wykonanie.

I właśnie ta wolność sądu jest tak atrakcyjna. Nie znam się, ale się wypowiem! I nikt mi złego słowa nie powie! Konkurs to jest święto profanów, którzy raz wreszcie są u siebie i których się docenia, bo wydarzenie ma w założeniu charakter masowy.

Tej masowości pomaga rozczulająca młodzieńczość uczestników. Każdy może sobie wybrać swoje „dziecko”. Ba! Może sobie nawet wybrać dziecko cudzoziemskie. A niechby i azjatyckie. Jest w życiu muzycznym w ogólności i w Konkursie Chopinowskim w szczególności jakiś twardy i zajadły antyrasizm, a więc i antynacjonalizm. To narodowe, a przez to i patriotyczne wydarzenie jest całkowicie czyste moralnie. Cieszy nas, gdy laureatami zostają Polacy, lecz nie czujemy się rozczarowani, gdy wygrywa cudzoziemka. Można powiedzieć, że „wszystkie (muzyczne) dzieci są nasze”.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Kultura na weekend. Odc. 243

Dlaczego wysiedzieliśmy w kinie na filmie o „Minecrafcie”. I co z niego wynieśliśmy.

Bartek Chaciński

Jednakże Konkurs Chopinowski to przede wszystkim festiwal podziwu – doznania ze wszystkich artystycznych przeżyć najprostszego, najbardziej dostępnego i (by znów przywołać tę kategorię) czystego. Najgłębsza tajemnica konkursu, drodzy muzycy i inni „insajderzy”, jest taka, że dla nas nie ma złych wykonań – nam podoba się wszystko! Jesteśmy cudownie niewybredni.

Nie wiem jak Wy, ale ja odmierzam swoje życie kolejnymi edycjami Konkursu Chopinowskiego niczym olimpiadami. Będę siedział przy radiu, a czasami na sali Filharmonii Narodowej. I wiem, że te trzy tygodnie będą dobre. Mimo wszystko. Bo nawet Kaczyński z Kamińskim nie są w stanie zawłaszczyć i zbrukać tego święta. A jeśli i oni słuchają (w co wątpię), to z pewnością dopada ich smutna refleksja, że stają wobec tego świata, w którym króluje Chopin, jak uwalane błotem (i żeby tylko błotem) gbury. Ba, wobec muzyki Chopina milkną nawet biskupi. No to cisza, Panie i Panowie! Młodzież gra Chopina!

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj