Wszyscy chłopcy są nasi

Poruszenie, a raczej ferment moralny, jaki wywołała gdańska wystawa „Nasi chłopcy”, poświęcona losom młodych mieszkańców Pomorza wcielonych do Wermachtu, a właściwie nie sama wystawa, lecz jej odważny tytuł, jest zjawiskiem wyjątkowym i godnym zastanowienia. To nie zdarza się często.

Nieczęsto bowiem na masową skalę dowiadujemy się o sprawach, których natura jest ściśle etyczna – o moralnych rozterkach i wyzwaniach, które przerastają każdego, a jednocześnie dla każdego są zrozumiałe. Oczywiście zrozumiałe są wtedy, gdy człowiek choć przez chwilę się nad nimi zastanowi. Gdy leci na łeb na szyję, aby politycznie lansować się jako wielki patriota protestujący przed nazywaniem obcych naszymi albo łączeniem polskości z czymś innym niż bohaterska chwalba, to żadne refleksje mu nie w głowie.

Nie piszę o fermencie moralnym z powodu pikiet i demonstracji pod Muzeum Gdańska. Ferment jest w głowach tysięcy ludzi, którzy wystawę – również z powodu owych protestów – zobaczyli i np. skomentowali w internecie. A stało się to po raz pierwszy na taką skalę, chociaż temat wcale nie jest nowy, a rozmaite publikacje i wystawy bywały już w przeszłości.

Cóż jest więc takie „zrozumiałe”? Ano tak jak w każdej sytuacji moralnego dylematu nasza wyobraźnia otrzymuje obraz nader wyrazisty. Oto młodzi ludzie (pomijając różnice statusu prawnego, związanego z miejscem zamieszkania) otrzymują powołania do niemieckiej armii. Armii, która właśnie napadła na ich kraj. Mogą uciec przed poborem, ryzykując śmierć i śmierć swoich bliskich. Mogą iść do tego cholernego Wermachtu, ale unikać walki i zdezerterować, ryzykując śmierć własną i bliskich. Mogą nie uciekać, lecz unikać walki bądź walczyć źle, na granicy sabotażu. Mogą też po prostu robić to, co trzeba, aby zmaksymalizować swoje szanse przetrwania, czyli robić, co im każą.

Tak to wygląda w skrócie. Każdy wie, że to bardzo trudne wybory, a wręcz sytuacje bez dobrego wyjścia. I niemalże każdy (ale jednak nie każdy) pojmuje, że wobec osób stających przed takimi wyborami trzeba zachować powściągliwość i unikać jednoznacznych ocen dokonanych przez nich (bardziej lub mniej świadomie) wyborów. Nie znaczy to, że takie oceny są w ogóle niemożliwe, lecz żeby je sformułować, trzeba dużo wiedzieć o położeniu danego człowieka. I właśnie dlatego nie jesteśmy tacy skorzy do oceniania. Mamy tu do czynienia z bardzo młodymi ludźmi, których los rzucił u zarania życia w położenie tragiczne. Bardziej chcemy ich zrozumieć i towarzyszyć im, niż segregować ich wedle dokonanych przez nich wyborów.

I właśnie to poczucie moralnej powinności towarzyszenia, czyli wrażliwego i rozumiejącego pamiętania, jest moralnym dobrem, który dają nam takie przedsięwzięcia i takie wystawy. Mogą jednakże dać coś więcej. Coś, co mieści się w kategorii „cieniowania obrazu”, lecz nie wyłącznie obrazu sytuacji faktograficznej i kulturowej, lecz również sytuacji moralnej. Cieniowanie zaczyna się od rozumienia złożoności – i to właśnie jest zadanie wystaw popularyzujących wiedzę historyczną. Trzeba zrozumieć, że tożsamości narodowe, etniczne, religijne i polityczne nie są ostro rozgraniczone i nakładają się na siebie, tworząc spójne bądź niespójne, a w dodatku zmieniające się w czasie układy.

Dzieje Kaszubów – rozmaitych ich odłamów, ulokowanych na terytoriach o odmiennej historii i przynależności państwowej – są dobitnym przykładem tych niejednoznaczności i konfliktów, jakie muszą z nich wynikać. Kto chce głębiej zrozumieć, co się działo na Pomorzu w czasie wojny, musi się z tym zapoznać. Ja nawet nie widziałem wystawy i bynajmniej nie jestem też znawcą kaszubszczyzny. Ani trochę! Jestem natomiast świadom dwóch rzeczy: tragizmu położenia tamtejszej ludności oraz złożoności ich sytuacji.

Zdając sobie sprawę z jednego i drugiego, pragnę odnieść się do owego poruszającego „nasi” w tytule „Nasi chłopcy”. Bo to właśnie ten niewinny zaimek stanowi wyzwalacz dla całej kaskady myśli i uczuć, tworzących dysonans poznawczy i moralny, który poruszył dziś miliony Polaków. „Nasi” to znaczy będący członkami naszej wspólnoty, ważni dla nas, a przede wszystkim mający prawo do naszej solidarności i troski. „Nasi chłopcy” to niekoniecznie „dobrzy chłopcy”. Źli ludzie też mogą być nasi. W przeciwnym razie mielibyśmy narcystyczny obraz własnej wspólnoty jako moralnie nieskalanej, co przecież samo w sobie jest niemoralne.

„Nasi chłopcy” nie muszą też pod każdym względem być do nas podobni. Stają się nasi, gdy dzielą z nami czy naszymi przodkami los i wiele ich z nami łączy, aczkolwiek wiele też może dzielić. Nikt nie przestaje być nasz dlatego, że nie jest akurat mówiącym po polsku katolikiem. A katolik mówiący po polsku nie przestaje być swojski dla sąsiada mówiącego po kaszubsku albo kogoś, kto uważa się, dajmy na to, po prostu za gdańszczanina i mówi po niemiecku.

Dopóki nie ma ostrego konfliktu, wszyscy są „nasi”. Dotyczy to w szczególny sposób dzieci i ludzi bardzo młodych. Mamy bowiem poczucie, że jako społeczeństwo ponosimy szczególną odpowiedzialność za los młodych i za pokój między nimi. Chcemy się o nich troszczyć solidarnie, aby stworzyli razem pokojowe i harmonijne społeczeństwo, którego nam samym nie udało się stworzyć. To bardzo ważna idea moralna – niechaj młodzi będą szczęśliwi „ponad podziałami” i obyśmy my, niczym dobre i solidarne ze sobą matki, razem o naszą młodzież zadbali.

W naiwny, ale jakoś celny sposób ujmował to peerelowski slogan „wszystkie dzieci są nasze”. Tak, setki tysięcy młodych chłopców w mundurach Wermachtu to byli „nasi chłopcy”. Najbardziej cenimy tych spośród nich, którzy uciekli i przyłączyli się do polskich sił zbrojnych na Zachodzie. Uczyniło tak bardzo wielu. Bardzo wielu jednakże po prostu było w tym Wermachcie i tyle. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tak samo jak ćwierć wieku wcześniej, gdy „nasi chłopcy” byli w trzech zaborczych armiach i ze sobą walczyli. Był rosyjskim żołnierzem i Witkacy. Może zabił w polu innego z „naszych chłopców”, walczącego w armii pruskiej?

Kto to może wiedzieć. „Nasi chłopcy”, lepsi i gorsi, pisali naszą historię. Trudną i złożoną. Jej częścią – na różnych poziomach – była zresztą również niemieckość. Polsko-niemiecki był przez stulecia Kraków i takoż Gdańsk. A Łódź? A Bydgoszcz? To samo można powiedzieć o rosyjskości, ukraińskości i żydostwie. „Nasi chłopcy” zawsze mówili różnymi językami, chodzili do różnych świątyń, walczyli w takich samych mundurach i walczyli w różnych mundurach – przeciwko sobie. Częścią polskiej historii jest i armia carska, i armia czerwona, i armia CK, i Wermacht. I wiele innych „niepolskich” przynależności i statusów. Nie trzeba być uczonym historykiem, żeby to zrozumieć i uszanować. A gdańska wystawa bardzo w tym dopomaga.

Na koniec chciałbym wspomnieć własnego ojca, który do końca życia powtarzał, jak okropnie się czuł, gdy podczas wojny niemieccy żołnierze wchodzący do sklepów albo legitymujący go na ulicy mówili czystą polszczyzną. Byli jego rówieśnikami. Nie mógł pogodzić się z tym, że znaleźli się w szeregach armii okupanta. Ale dlaczego w ogóle go to obchodziło? Ano dlatego, że to przecież byli jego koledzy, polscy rówieśnicy. Czyli – dla starszych – nasi chłopcy. Nasi źli chłopcy, nasi dobrzy chłopcy – wszyscy chłopcy są nasi.

Reklama