Ech, szkoła. Nie ma do czego wracać

W przeddzień nowego roku szkolnego nastroje nauczycieli i uczniów są jeszcze gorsze niż zwykle. Z każdym kolejnym rokiem szkoła coraz bardziej traci sens i coraz trudniej to przed uczniami i rodzicami maskować. Zaszliśmy już tak daleko, a właściwie upadliśmy już tak nisko, że do postulatów grożących strajkami nauczycieli dopisano żądanie większego prestiżu.

Solidaryzuję się z nauczycielami, tym bardziej że jestem jednym z nich. I też bym chciał prestiżu czy raczej szacunku – choćby takiego, jakim cieszyłem się jeszcze dziesięć lat temu. Tylko że to jest już niemożliwe i żaden strajk ani żaden urzędowy dekret tego nie zmieni. Szacunku nie da się zażądać i wyegzekwować. Albo ludzie mają go w sercach, albo nie. Nauczyciele są „szanowani” jedynie w tej mierze, w jakiej mają władzę nad uczniami, lecz ta władza jest dziś iluzoryczna. Gdyby ją zwiększyć, pewnie ten i ów zrobiłby się grzeczniejszy. Ale to nie szacunek, lecz strach, spryt albo po prostu grzecznościowa konwencja polegająca na udawanej pokorze.

Prawdziwego szacunku nie będzie, bo nauczyciel od dawna już nie uczy i niczego już uczyć nie będzie. Znaczenie osoby znającej „materiał szkolny” z geografii, biologii czy matematyki, i to ze sporym okładem, stającej raz albo kilka razy w tygodniu na wprost uczniów, aby coś im tłumaczyć czy o czymś ich informować, jest minimalne. Prawie nikt nie jest w tym tak dobry jak najlepsze rzeczy, które można bez trudu znaleźć online. Nie da się konkurować z „filmikami”, nie mówiąc już o modelach językowych.

Ten rok szkolny jest pierwszym, w którym każdy uczeń może w każdej sprawie natychmiast uzyskać kompetentną, świetnie zredagowaną, klarowną odpowiedź na każde pytanie, dalece doskonalszą od odpowiedzi nauczyciela. Po prostu dostępne za darmo modele językowe przez te kilka miesięcy zrobiły taki postęp, że wszelkie śmichy-chichy na ten temat stały się po prostu idiotyczne.

Chodzi jednakże o coś więcej niż przewagę internetu i AI nad nauczycielem. Przede wszystkim chodzi o sens nauki „zaprogramowanej”, czyli realizowania jakiegoś przyjętego z góry programu nauczania. Dziś podział na dyscypliny wiedzy i ich struktura zostały zakwestionowane. Jest po prostu nauka. Co tu jest podstawowe, a co nie, to rzecz dyskusyjna. XIX-wieczne „rdzenie teoretyczne” klasycznych nauk przyrodniczych dawno się już pokruszyły. Są różne zjawiska, które na różnych poziomach wyjaśnia się na gruncie różnych teorii. Ich czysto naukowa treść jest matematycznej natury i w zasadzie dostępna jest tylko dla specjalistów.

Cała reszta to popularyzacja wiedzy. I nawet gdy pojawi się tu jakiś „wzór”, czyli formuła matematyczna, niewiele to znaczy. Dostępny zwykłemu umysłowi nastolatka zasób matematyki i jej przetworzenia na użytek fizyki albo chemii to bardzo niewielka część tego, co jest niezbędne, aby zrozumieć współczesne naukowe wyjaśnienie dowolnego zjawiska. W jako takiej styczności z nauką szkoła może jedynie opowiadać o bardzo wąskiej grupie zagadnień, jakie stawiała i rozwiązywała nauka w wieku XIX. I nie ma na to żadnej rady. Szkoła jest bowiem masowa, a uczniowie są dziećmi lub nastolatkami. A nauka? Nauka jest dla wąskiej grupy najsprawniejszych i dobrze wytrenowanych umysłów.

Szkoła nie ma jednak odwagi spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie i światu, czym dziś jest. A jest zaledwie sposobem pożytecznego organizowania czasu młodzieży, której rodzice pracują i nie mogą się zajmować swoim potomstwem. Zamiast uznać się za rodzaj dużej świetlicy, istniejącej po to, żeby dzieci miały się gdzie podziać i były czymś zajęte, wciąż roi sobie, że upowszechnia wiedzę naukową oraz kulturę literacką. A przecież to kompletna nieprawda. Nie dzieje się to ani w zakresie nauk przyrodniczych, ani tzw. nauk humanistycznych. Nawet nauczanie literatury i historii zakleszczone jest beznadziejne w krainie duchów i upiorów z XIX wieku. To jakiś kompletny absurd, a tkwienie w nim jest najlepszym dowodem indolencji i inercji instytucji szkolnych.

Każde dziecko rozumie, że szkoła nie ma już żadnego sensu i że można spędzić czas pożyteczniej niż na lekcjach. Ba, każde dziecko mogłoby sobie poradzić bez szkoły, bo ma czym się zająć. Nie trzeba się dziś martwić, co będą robić dzieci bez szkoły. Będą siedzieć w komórkach lub w galeriach handlowych. A tak muszą siedzieć w szkole, gdzie wszyscy – od woźnego po dyrektora, nie mówiąc już o dzieciach – czekają na jedno, czyli na dzwonek obwieszczający koniec tego uciążliwego absurdu.

Po co komu instytucja, której nikt nie chce i która niczego nie wytwarza? Po co szkoła, która nie uczy i nie wychowuje? Żeby to wszystko w ogóle miało jakiś sens, szkoła musi przekształcić się w jedne wielkie „zajęcia pozalekcyjne”. Ciekawe, dobrowolne i pełnymi garściami czerpiące z zasobów internetu. Nie ma co udawać, że nauczyciel coś wie, a dziecko musi się tego dowiedzieć. On mało wie, a ono nic nie musi. Za to wszyscy mogą sobie coś fajnego wspólnie pooglądać i czegoś się wspólnie dowiedzieć i nauczyć. Przy czym w wielu przypadkach to nauczyciel będzie miał lepsze pomysły i komentarze do tego, co wspólnie z uczniami sobie obejrzy.

Lekcja przyszłości to czas, w którym grupa dzieci wspólnie wybierze ciekawy dla siebie problem, ułoży pytania dla modelu językowego, poszuka filmików i innych materiałów na ten temat, a nauczyciel pomoże te treści najpierw zrozumieć, a potem uporządkować. Jego rolą będzie podpowiadać, moderować, porządkować, uzupełniać, a czasami przed czymś przestrzegać albo coś komentować. Będzie też czuwał nad tym, żeby problemy łączyły się w większe całości, tak aby wiedza uczniów nie była całkowicie amorficzna i fragmentaryczna. Nadal jednak będzie to rola towarzysząca, rola „świetlicowego”.

Najwyższy czas rozstać się z mirażami i powidokami XIX wieku. Nie da się strajkami ani zaklęciami zatrzymać upadku szkoły ani ożywić przebrzmiałego etosu nauczyciela niosącego „kaganek oświaty”. Kto się upiera i próbuje mimo wszystko, ten zostanie jeno z ręką w krużganku.

Reklama