Zapominalscy biskupi. 60 lat słynnego orędzia

Mija 60 lat od słynnego Orędzia Biskupów Polskich do Biskupów Niemieckich, sławionego przez niemal wszystkich komentatorów jako wzorowy przykład na zwycięstwo ducha zgody i pojednania nad zemstą i rewanżyzmem. Powstały w ramach Soboru Watykańskiego II „list biskupów” wywołał w PRL istną burzę, lecz również media zachodnie były nim zafrapowane. Kością niezgody była bowiem nie tyle interpretacja strasznych wydarzeń zakończonej ledwie dwie dekady wcześniej wojny, lecz granica polsko-niemiecka na Odrze i Nysie. I właśnie ta kwestia – wówczas jeszcze gorąca i sporna – jest polityczną osnową dokumentu. Została ona nazwana w Heisses Eisen, czyli gorącym żelazem. W nieco szwankującym polskim tłumaczeniu tego sporządzonego po niemiecku dokumentu frazeologizm ten nie tyle przetłumaczono, co skalkowano za pomocą tego dość enigmatycznie brzmiącego po polsku „gorącego żelaza”. Dziwny to widok: nieudolność językowa (germanizm) w liście „polskich biskupów”. Ale w tym tekście wszystko jest trochę dziwne. W ogóle wydaje się, że jest on czyś innym, niż przywykliśmy to sobie wyobrażać. Zachęcam wszystkich do przeczytania całości, tutaj przytaczam zaś dwa kluczowe akapity:

„I mimo tego wszystkiego, mimo sytuacji obciążonej niemal beznadziejnie przeszłością, właśnie w tej sytuacji, czcigodni Bracia, wołamy do Was: próbujmy zapomnieć. Żadnej polemiki, żadnej dalszej zimnej wojny, ale początek dialogu, do jakiego dziś dąży wszędzie Sobór i Papież Paweł VI. Jeśli po obu stronach znajdzie się dobra wola – a w to nie trzeba chyba wątpić – to poważny dialog musi się udać i z czasem wydać dobre owoce, mimo wszystko, mimo „gorącego żelaza”.”

„W tym jak najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu, wyciągamy do Was, siedzących tu, na ławach kończącego się Soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie. A jeśli Wy, niemieccy biskupi i Ojcowie Soboru, po bratersku wyciągnięte ręce ujmiecie, to wtedy dopiero będziemy mogli ze spokojnym sumieniem obchodzić nasze Millenium w sposób jak najbardziej chrześcijański.”

Tekst jest dość długi i nosi wyraźne cechy osobistego stylu. Jest emocjonalny i narracyjny, przez co nie sprawia wrażenia jednego z tych niezliczonych kurtuazyjnych pism, jakie tradycyjnie wymieniają między sobą „bratnie episkopaty” dla podkreślenia jedności Kościoła. Jest to najwyraźniej osobista inicjatywa autora tekstu abp Bolesława Kominka. Podpisało się wprawdzie 33 innych biskupów (w tej liczbie Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła), a konsultacje z adresatami listu również mogły wpłynąć na jego treść, lecz nadal jest to tekst (swego rodzaju felieton) Bolesława Kominka. Bolesława Kominka, który był bez wątpienia Polakiem i polskim patriotą, lecz jednocześnie był niemieckojęzycznym Ślązakiem i tak naprawdę to, co napisał oraz fakt, że to napisał wpisany jest w kontekst polsko-niemiecko-śląski, odmienny od bardziej generalnego kontekstu stosunków polsko-niemieckich. Dla Kominka nie tylko niemieccy biskupi są braćmi (co zrozumiałe), lecz w ogólności Niemcy są braćmi. Ślązacy bowiem zakorzenieni są w obu wielkich narodach – polskim i niemieckim – budując swoją tożsamość w odniesieniu do obu, choć najczęściej z jakimś „przechyłem” w jedną stronę. Pojednanie polsko-niemieckie to dla nich sprawa niezmiernej wagi, sprawa tożsamościowa. Dla nieśląskich Polaków w zasadzie takiego tematu nie ma. Jakie pojednanie? Po co?

Lektura orędzia z tej „nieśląskiej” perspektywy jest doświadczeniem głęboko konfudującym. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Już sam fakt, że polscy biskupi podpisują się pod niemieckim tekstem napisanym przez kogoś tożsamościowo związanego z Niemcami, jest dziwny. Można to jednak jakoś zrozumieć. Sobór przebiegła w atmosferze moralnych uniesień, a „wybaczenia” i „pojednania” właśnie wtedy stawały się hitem publicznego życia moralnego. I dobrze, że tak było, chociaż w przypadku Kościoła katolickiego wyraźne wyczuwa się w tym zamiłowaniu do pojednań, że stanowią one okazję dla praktykowania czegoś, co nazywa się ostatnio (całkiem zgrabnie) symetryzmem. Ewangelicy niemieccy umieli przepraszać całkiem asymetrycznie, a orędzie Kominka można uznać za katolicką reakcję na protestanckie ekspiacje: tam gdzie ewangelik bije się w pierś, katolik staje z wyciągniętą prawicą.

No i to właśnie budzi największe wątpliwości. Nie można zarzucić „listowi”, że nie nazywa rzeczy po imieniu. Autor ładnie opisał dzieje relacji polsko-niemieckich, by na końcu tej opowieści w twardych słowach opisać również niemieckie zbrodnie czasu II wojny światowej. A jednak chwilę później, ni z tego, ni z owego, zaskakuje nas retoryczna ekstrawagancja polegająca na potraktowaniu wypędzenia Niemców z odebranych im terenów jako przeciwwagi dla zbrodni hitlerowskich. Ten wstrząsający zabieg umożliwia strzelisty akt, jakim jest wzajemne wybaczenie. Któż śmiałby być przeciwko wybaczeniu! A jednak. Wybaczenie nie może być dekretowane ani wymuszane szantażem moralnym polegającym na straszeniu wstydem, jakim byłoby wszak odrzucenie czegoś tak pięknego, jak wybaczenie. Przede wszystkim jednak wybaczenie musi się opierać na prawdzie. A prawda jest taka, że wypędzenie Niemców nie jest żadną przeciwwagą, nie jest niczym porównywalnym z wymordowaniem 20% mieszkańców Polski. Zdanie „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie” jest nie do zaakceptowania. Ciśnie się na usta odruchowa wręcz odpowiedź: Polak nie może prosić Niemców o wybaczenie! No właśnie. Bo to nie do końca jednak Polak prosi, lecz po pierwsze polski Ślązak (który, owszem, jest Polakiem, lecz nieco innym i swoistym), a po drugie biskup, który swą lojalność przysiągł najpierw papieżowi i dla którego prawdziwą ojczyzną jest Kościół, a Polska co najwyżej drugą. A że w ojczyźnie musi być zgoda, to cokolwiek by się działo, biskupi – w imię jedności Kościoła – muszą się pogodzić. A skoro oni, to również ich owieczki.

To jednak manipulacja. Katolicy mają zaprzestać „polemik” i grzecznie podążyć za jednającymi się biskupami. Albowiem jedność Kościoła jest dobrem wyższym niż prawda o winie, karze i zadośćuczynieniu. Najważniejsze, aby niemieccy biskupi pojawili się na obchodach millenium chrztu Polki. Kominkowi tak strasznie na tym zależy, że idzie na przełaj, jak gdyby w ogóle nie zauważając logicznej katastrofy swojego dyskursu. Proponuje „dialog”, który zastąpi „polemikę”. Oczywiście, to przede wszystkim niezręczność językowa. „Polemik” to po niemiecku bardziej kłótnia niż spokojna wymiana zdań, niemniej opozycja jest obłudą podszyta. Ma być dialog „bezsporny”. Taki dialog nic nie jest wart. Jest obłudną fikcją. Ba! Na jednym oddechu jest u Kominka wezwanie do zapomnienia! To już dosłownie herezja w stosunku do doktryny wybaczania. Wszak wybaczenie wręcz definicyjnie jest zwieńczeniem pamięci i pamiętanie zakłada. I pewnie również w tym przypadku swoje zrobiła niedostateczna kompetencja językowa tłumacza. „Zapomnieć” w ustach kogoś, kto mówi polszczyzną ze wschodu, zawiera moment znaczeniowy wiążący się z przebaczaniem. Jednak to tylko połowiczne usprawiedliwienie. Słowo znaczy, co znaczy. A ostatnia rzecz, którą wolno nam uczynić w stosunku do ofiar II wojny światowej, to właśnie zapomnieć o nich. Zapomnienie dla pojednania nie jest żadnym pięknym „aktem strzelistym”, lecz zdradą. Wybaczenie dla wybaczenia jest narcystycznym rytuałem samowielbienia (oto jestem wzniosłym i godnym czci, wielkodusznym „wybaczającym”), który obraża ofiary. Tym bardziej gdy wybacza się w cudzym imieniu, bo ofiary nie żyją. Czy naprawdę Kominek, Wojtyła i inni mieli śmiałość mówić w imieniu tych, co poszli do nieba przez komin?

Jedno jest pewne. Z okazji obchodów 60-lecia orędzia w wypowiedziach hierarchów oraz ich przyjaciół i sprzymierzeńców pośród polskich polityków będzie miejsce wyłącznie na pochwały i zachwyty nad wyprzedzającą swój czas przenikliwością oraz moralną wzniosłością abp. Kominka i współsygnatariuszy jego orędzia. I o to właśnie chodzi. Miał wygrać Kościół i wygrał.

Reklama