Czy Polska przetrwa?

Amerykańska strategia narodowa epoki trumpizmu nie pozostawia złudzeń, że żaden Amerykanin nie umrze za Gdańsk. W razie rosyjskiej inwazji na któreś z państw NATO Trump co najwyżej sprzeda Europie jakąś broń po preferencyjnej cenie i na kredyt. I to by było na tyle, gdy chodzi o słynny art. 5 traktatu o NATO. Gdyby w Białym Dom akurat rezydował demokrata, pewnie byłoby nieco lepiej, lecz na powtórkę z amerykańskiego zaangażowania, jak w I i II wojnie światowej, nie ma co liczyć.

Tymczasem Europa uzbrojona jest słabo, a w dodatku każdy kraj zbroi się z osobna. Jej szczęście, że jest trzykroć ludniejsza i bogatsza niż Rosja, która militarnie nie może jej zagrozić. Jednakże czy to wystarczy w razie ataku na Polskę? Gdyby Rosja na nas napadała, jednoznacznie deklarując wobec Niemców i Francuzów „nie bierzcie tego do siebie – to nasze wewnątrzsłowiańskie problemy”, to bardzo łatwo mogłoby się to skończyć na powtórce z Ukrainy. Pomoc dla Polski byłaby intensywna i wszechstronna, tyle że bez wysyłania na front swoich żołnierzy. A ten front byłby gdzieś na rubieży mentalnej mapy Europy przeciętnego Niemca czy Hiszpana. Ot, jakieś tam Suwałki, gdzie diabeł mówi dobranoc, a Łukaszenka dzień dobry. Gdyby chodziło Rosji o przesmyk suwalski, a Zachód w to uwierzył, to pewnie by odpuścił, tak jak odpuścił Krym. Co kogo obchodzi, czy Krym jest rosyjski, czy ukraiński? Kto to w ogóle przed 2014 rokiem w Europie wiedział? Może kilka procent ludzi. Tym bardziej nikt się nie zainteresuje tysiącem kilometrów kwadratowych wciśniętych między Białoruś i rosyjską enklawę wokół Królewca. Zresztą wiadomo, jak jest z enklawami, a raczej eksklawami – kiedyś muszą się połączyć z „macierzą”. To nie są rozwiązania na zawsze.

Przynależność do NATO i Unii Europejskiej chroni nas zapewne znacznie mniej, niż przywykliśmy myśleć, a właściwie to łudzić się. A tak w ogóle to całkiem naiwnie wyobrażamy sobie, że kto jak kto, ale my jesteśmy bezpieczni. Bo kto by chciał napadać na takich dużych i ładnych chłopców, jak my? Takie mamy paradoksalne dziedzictwo PRL – dobrą stroną zależności od ZSRR było to, że nikt się nie musiał bać rosyjskiej inwazji, póki PZPR rządziła. No, chyba, że miałaby przestać rządzić. Ale o tym akurat aż do 1988 r. prawie nikt na poważnie nie myślał.

Teraz niby jesteśmy suwerenni i nawet jesteśmy jako tako świadomi rosyjskiego zagrożenia, niemniej jednak naiwna wiara w NATO ma się tak dobrze, że aż za dobrze. Wierzymy, że Zachód nas obroni, z małą pomocą naszych chłopców, czołgów Abramsów i innych dużych kupowanych na gwałt zabawek, a jednak komu tylko Bozia dała złotówki, to sobie coś tam w Hiszpanii albo we Włoszech kupuje. Ot, takie zapasowa gniazdko dla osoby zasługującej na spokojną starość.

NATO to jeden filar naszego optymizmu. Drugi to nasze własne zbrojenia. A trzeci to kraje nadbałtyckie. Sądzimy, że mając do wyboru, na kogo by tu napaść, Rosja wybierze raczej Estonię albo Łotwę. W końcu to jej byłe „republiki wewnętrzne”. I z pewnością coś w tym jest – kraje nadbałtyckie są jeszcze bardziej narażone niż my.

Czwarta zaś pociecha ma być w tym, że Rosja jest bardzo zajęta na Ukrainie. Męczy się tam i wykrwawia, nie mając już siły na nic innego. To jednakże tylko pozór. Słabość Rosji prowadzi do dwojakiego efektu. Po pierwsze musi ona funkcjonować w trybie gospodarki wojennej, a to oznacza szybkie odbudowywanie potencjału bojowego. A po drugie nie radząc sobie na Ukrainie, Rosja może uznać, że czas odpocząć i zregenerować siły. A to z kolei oznacza zatrzymanie tej niemrawej i nierokującej ofensywy oraz ustalenie linii demarkacyjnej na linii frontu. Wszyscy będą szczęśliwi, amerykańskie sankcje zostaną cofnięte, ziemie rzadkie będą się mielić w wielkich młynach amerykańskich spółek. Tylko że wtedy może pojawić się apetyt na coś więcej, coś nowego. Na przykład na kawałek „Polszy”.

„Pribałtyki” w percepcji Rosjan to po prostu stara rosyjska prowincja – zdobycz na Niemcach i Polakach. Są spokojni, że kiedyś do nich powróci. Mogą się więc w tej sprawie nie śpieszyć. Co innego Polska. Polska to dla nich wróg, który trzysta lat temu ich upokorzył. Dlatego przeznaczeniem Polski jest władza rosyjskiego namiestnika w Warszawie. Tego wymaga sprawiedliwość dziejowa i duma wielkiej Rosji. Dalej władza Kremla sięgnąć nie może i nie musi. Za to Polska jest zawsze w „teoretycznym zasięgu”. I chodzi tylko o to, żeby wyczuć moment, gdy teoria będzie mogła zmienić się w praktykę.

Taki moment może się pojawić całkiem nagle. Ot, wyobraźmy sobie, że rządzą w Polsce siły antyeuropejskie i rozmiłowane w amerykańskim populizmie MAGA. I tak sobie rządzą przez jedną kadencję, a potem przez drugą. No i nadchodzą te „wybory o wszystko”. I… nie przydarza się „cud 15 października”. Co wtedy? Trzecia kadencja czegoś piso- czy konfopodobnego to koniec demokracji. A koniec demokracji to wrota dla wszelkiego ekstremizmu i nacjonalizmu, łącznie z imperialną rusofilią. Zawsze tak było, że polska reakcja patrzyła z podziwem na Moskwę. Targowica wiecznie żywa! I doprawdy niewiele trzeba „ruskich onuc”, żeby skłócić Polskę z Zachodem i przygotować grunt pod „niejednoznaczny konflikt” z Rosją. Jeśli Rosja cierpliwie czeka na właściwy moment, to może być to właśnie ten moment, gdy kolejny raz zagłosujemy na wrogów Europy zafascynowanych putinizmem, kończąc tym krótkie dzieje polskiej demokracji. Za taką Polskę z pewnością nikt na Zachodzie karku nie będzie nadstawiać, przez co możemy się stać łatwym łupem nigdy nie mających dość Moskali. Zagrożenie egzystencjalne dla Polski jest więc tyleż zewnętrzne, co wewnętrzne. Jedno i drugie ma to samo imię: faszyzm. Walczymy z faszyzmem, walczmy o demokrację, walczmy o zachowanie europejskiej wspólnoty, a wtedy ojczyzna przetrwa. Bo jak nie, to przetrwa jedynie jej hymn – nielegalnie śpiewany na tajnych zebraniach jeszcze tajniejszych „komitetów narodowych”.

Reklama