Opłaca mi się głosować na Mentzena…

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Płatne studia, płatna ochrona zdrowia, likwidacja większości podatków i świadczeń społecznych – oto postulaty jednego z kandydatów na prezydenta, Sławomira Mentzena. Po zastanowieniu stwierdzam, że jego pomysły w zasadzie mi się opłacają.

W moim idealnym świecie studia byłyby płatne – padło niedawno z ust kandydata. Pomysł ten wywołał w mediach znaczne protesty, w tym świetnego polskiego naukowca, wiceprezesa Polskiej Akademii Nauk profesora Dariusza Jemielniaka, który ostatnio w ciekawej audycji radiowej postulował nawet dopłaty do uczących na wysokim poziomie uczelni prywatnych, a w szczególności więcej pieniędzy dla kierunków potrzebnych społecznie, zwłaszcza medycznych.

Dlaczego mi się to opłaca? Jak zauważył w innej rozmowie rozchwytywany przez media Jemielniak, większość pracowników uczelni jest zawalona dydaktyką, już nie mówiąc o tym, że zarabia marne grosze, niekiedy uniemożliwiające utrzymania się.

Na medycynie na roku jest kilkuset studentów. Przychodzą wręcz całymi stadami, zajmują wszystkie możliwe miejsca (korytarze, gabinety, jadalnie dla pacjentów, dyżurki pielęgniarskie), a także czas i siłę. Wprowadzenie płatnych studiów oznaczałoby, że byłoby ich znacznie mniej (a pieniędzy za prowadzenie zajęć pewnie więcej).

Dobre studia z przedmiotów innych niż humanistyczne czy społeczne (i pewnie matematyka) są drogie, szczególnie medycyna. Sale, wykładowcy, sprzęt multimedialny nie wystarczą. Tu trzeba dobrze wyposażonych pracowni, sławetnych prosektoriów ze zwłokami, środków zabezpieczenia bezpośredniego, całych szpitali klinicznych… Niektórzy studenci oczywiście studiują w Polsce prywatnie na takich kierunkach, ale to często wydatek nawet kilkudziesięciu tysięcy zł, nie licząc dodatkowych kosztów utrzymania się w obcym mieście.

Można powiedzieć: to niech pójdą do pracy. Nie, nie pójdą. Większość studentów medycyny nie jest w stanie podjąć pracy. Ci na ostatnich latach niekiedy dorabiają dorywczo, jednak studia takie jak medyczne w zasadzie uniemożliwiają jakąkolwiek działalność zarobkową, z której można się utrzymać.

Przychodzisz na studia i chcesz pracować? Super. Dostajesz plan zajęć i wykaz książek. I wtedy żuchwa ci opada (nie używaj nigdy określenia szczęka dolna, za to wylatuje się z kolokwium). Zajęcia w różnych dzielnicach miasta z półgodzinną przerwą oznaczają, że jeżeli nie opanujesz teleportacji, to przy szybkim zebraniu się, ubraniu w biegu, zapakowaniu w pięć osób do jednego auta przy małych korkach może jakoś uda się spóźnić niewiele (dzięki czemu nie wywalą Cię z kolejnym zajęć). Kiedy indziej masz zajęcia od ósmej do dwudziestej, w międzyczasie dwie godziny przerwy. W miejscu, z którego możesz próbować wrócić do domu, ale będziesz jechać godzinę w jedną stronę.

Co więcej, z zajęcia na zajęcia masz po kilkadziesiąt stron do wkucia na pamięć (niekiedy sto kilkadziesiąt). Nie przełożysz tego na następny tydzień. Wtedy dadzą ci do opanowania kolejną podobną porcję materiału. Na pierwszym roku nikt nie będzie płakał, jeśli nie zdasz. Na dalszych latach zajęcia są zblokowane, co znaczy, że te kilkadziesiąt stron zadają nieraz z dnia na dzień.

Nie, nie jest to wina uczelni. Władza od lat wywierała na uczelnie medyczne naciski: przyjmijcie więcej. Na zasadzie: weźcie i zróbcie. Tym samym zasobem ludzi i infrastruktury, i bardzo niewystarczającymi środkami. I gdzieś i jakoś trzeba tych ludzi zmieścić.

No to nie przyjdziesz na jakieś zajęcia? Ale obecność jest obowiązkowa i sprawdzana, niekiedy kilka razy w ciągu dnia. Łagodniejsze regulaminy wymagają frekwencji 80-90%, najsurowsze 100% (nie, nie chodzi o zaliczenie na podstawie obecności, tylko o niedopuszczenie do zaliczenia w razie jakichkolwiek nieobecności). W razie choroby masz prawo odrobić zajęcia (tylko że w dostępnych terminach zwykle masz inne zajęcia). Tygodniową chorobę będziesz więc odrabiał przez następne pół roku, a dwutygodniowa oprze się o dziekanat.

Ponadto na płatne studia zgłoszą się pewnie mniej zdolni studenci, za to z bogatszych rodzin. Najwyżej obleje się połowę, to nie problem. Problemem będzie, jeśli uczelnię opuszczą ludzie nie nauczeni i zaczną leczyć.

Mnie się opłaca. Mniej pracy, ja swoje studia skończyłem. A że zabraknie ludzi z kwalifikacjami? Przybędzie pracowników niewykwalifikowanych, wzrośnie bezrobocie, rynek pracy zmieni się na korzyść pracodawców i specjalistów.

No właśnie, nowych lekarzy będzie mniej. Z drugiej strony lekarze świadczący usługi na NFZ przejdą do sektora prywatnego. Jak to wpłynie na ich zarobki? Biorąc pod uwagę, że obiektywnie wysokie gaże lekarzy zwykle nie wynikają z wypłacanych przez ośrodki publiczne pensji, a prawie zawsze z umów-zleceń, w większości dochody niezabiegowców gwałtownie nie spadną. Obecnie prywatnie zarabia się kilka razy więcej niż w szpitalu. Konieczność zgłoszenia się chorych korzystających wcześniej z państwowego płatnika do sektora prywatnego może nawet zwiększyć ceny, tym bardziej że lekarzy będzie coraz mniej wobec wprowadzenia płatnych studiów.

Wśród pacjentów często spotyka się opinie, wedle których wpłacają znaczne składki na NFZ i nic z tego nie mają. Tak właśnie działa ubezpieczenie. Wpłacasz składki na ubezpieczenie na życie i – dopóki żyjesz – nic z tego nie masz. Niedawno w świetnym artykule Joanna Solska zwróciła uwagę, że tak najwięcej pieniędzy ze składek wydawane jest w naszych ostatnich dwóch latach życia. Większość z nas przez lata wcześniej składa się na to leczenie – bądź inaczej – większośc z nas składa się na leczenie obecnych seniorów, podobnie jak pracujący na emerytury. Większość obywateli nie odłoży też pieniędzy, które zostaną na nich wydane, gdyż system bazuje na składkach niezbyt licznej grupy o wyższych zarobkach (chciałem napisać klasy średniej, ale ta u nas nie istnieje).

Niemniej problemy mogą nas spotkać niezależnie od wieku. Wbrew pozorom leczenie to nie tylko wizyta w POZ czy u kardiologa raz na pół roku. Na to prywatnie będzie nas stać.

Trudność pojawia się w razie poważnych problemów zdrowotnych. Coś nam się dzieje na ulicy. Przyjeżdża karetka. W USA niegdyś pierwszym sztandarowym pytaniem było: a gdzie klient jest ubezpieczony?

Mamy zawał? Jedziemy prędko na koronarografię. Za czasów moich studiów kosztowała 15000 zł, dzisiaj zapewne więcej. Plus 300 zł za każdy dzień w szpitalu. Oczywiście ratujemy życie, rachunek wystawimy po wypisie.

Operacja? Kilkadziesiąt tysięcy. Doba na OIOMie? Kilkanaście tysięcy. Podstawowe badania? Kilkaset zł. Dochodzą do tego leki.

Od lat narzekamy, że leki są drogie. Tylko że narzekamy często na leki już po zniżce. Systemu zniżek nie wytłumaczy się w kilku zdaniach. Nawet w jednym odrębnym wpisie byłoby trudno. Dość powiedzieć, że po ostatniej reformie i rozszerzeniu możliwości wypisywania darmowych leków dla dzieci i seniorów ustalenie odpłatności wymaga uwzględnienia rozpoznania, wieku i sytuacji zdrowotnej pacjenta, szczęśliwie nie zależy już od tego, gdzie receptę wystawiono.

Przyjrzyjmy się jednak cenom bez zniżek. Aripiprazol na schizofrenię, chorobę dwubiegunową i tiki to ponad 100 zł w formie doustnej, w przeznaczonej dla osób ze schizofrenią w formie podawanych raz w miesiącu zastrzyków 935 zł. Cyklezonid na astmę: 144 zł. Działający na antybiotykooporne bakterie antybiotyk wankomycyna, 5 fiolek: 241 zł. Etanercept na reumatologiczne, młodzieńcze i łuszczycowe zapalenie stawów: za 4 ampułko-strzykawki 6010 zł. Szereg nowoczesnych przeciwciał podawanych w chorobach reumatologicznych bądź nowotworowych jest rząd wielkości droższy (jeden zastrzyk za kilkadziesiąt tysięcy) i finansowany z ograniczonych programów lekowych. Nadal nas będzie stać?

Ale przecież rękę może nastawić znachor. Tylko że pan poseł w razie potrzeby pojedzie się leczyć do innego kraju, jak to widzieliśmy ostatnio w przypadku byłego ministra czy wiceministra sprawiedliwości. Jakoś na leczenie w Polsce patriotyzmu nie starcza.

Póki co nie jestem ciężko chory i prognozuję po wprowadzeniu tego wspaniałego planu wzrost moich przychodów i znaczny spadek podatków. Mnie się opłaca. Kosztem studentów, kosztem pacjentów. Cóż, nie jestem studentem (był taki wiersz “nie byłem komunistą…”). Pacjentem bywam, jak każdy, ale pewnie trochę lepiej znam system i pracujących w nim ludzi, z których pomocą pewnie uda mi się przeżyć, a nawet nieźle prosperować. A że miliony ludzi umrą wcześniej…

W sumie i likwidacja świadczeń społecznych też mi się opłaca. Ze zdecydowanej większości nie korzystam, czyli dopłacam do nich w podatku. A że ludzie poumierają z głodu? Ja nie umrę.

Tak, ewidentnie opłaca mi się plan Mentzena. Na koniec tylko dwie uwagi.

Po pierwsze prezydent nie ma najmniejszego wpływu na system podatkowy czy też zapisane w konstytucji finansowanie uczelni czy ochrony zdrowia, jeżeli nie jest związany z większością parlamentarną. Może tylko odmawiać podpisu.

Po drugie i chyba znacznie ważniejsze, świętej pamięci profesor Bartoszewski mawiał “warto być przyzwoitym”. Zagadnięty kiedyś, że to się nie opłaca, zgodził się w pełni i dodał, że przyzwoitość odnosi do wartości, a opłacanie się do pieniędzy. To dwie zupełnie różne rzeczy. I dalej twierdził, że warto być przyzwoitym, chociaż zazwyczaj to się zupełnie nie opłaca.

Marcin Nowak

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Diabeł i raj Katarzyny Gärtner

83-letnia dziś Katarzyna Gärtner, słynna kompozytorka „Małgośki” i wielu innych przebojów, tuła się po domach przyjaciół i stara odzyskać dom, studio oraz swój dorobek artystyczny.

Violetta Krasnowska

P.S.

Wpis zadedykować chciałbym moim studentom z koła naukowego, którym chce się pomimo wielu obciążeń przychodzić i kompletnie za darmo wykonywać dodatkową pracę. Też im się ona nie opłaca.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj