Smutek w kolorze pomarańczy. Dlaczego Izraelczycy tak bardzo przeżyli śmierć rodziny Bibasów?
Śmierć Shiri, Ariela i Kfira Bibasów poruszyła Izraelczyków, a ich pogrzeb stał się manifestacją solidarności.
Przez Izrael przetoczyło się wiele demonstracji w sprawie zakładników, przeciw umowie, przeciw pomocy humanitarnej dla Gazy, przeciwko poborowi ortodoksów i za nim… Nie ma niemalże dnia, żeby Izraelczycy przeciw czemuś albo w jakiejś sprawie nie manifestowali. Wczoraj było jednak nieco inaczej. Pogrzeb młodej matki i jej dwojga maleńkich dzieci stał się sprawą publiczną, mimo że same uroczystości miały charakter prywatny i uczestniczyli w nich tylko zaproszeni. Tysiące Izraelczyków ustawiło się na trasie przejazdu konduktu z Riszon LeCijon na cmentarz Tsoher na południu kraju, by oddać hołd zmarłym. Szacuje się, że było to nawet 100 tys. osób. Co je skłoniło, żeby wyjść na ulice? Przecież ich nawet nie znali?
33-letnia Shiri była zwykłą mamą, która z niezwykłymi dla niej dziećmi mieszkała w zupełnie zwyczajnym kibucu Nir Oz. Z całkiem zwyczajnym mężem Yardenem wiodła zupełnie zwyczajne życie. Shiri pracowała w księgowości, Yarden był spawaczem. Kibuc wydawał się idealnym miejscem do wychowania dzieci… Najpierw na świat przyszedł rudzielec Ariel, nazywany pieszczotliwie Czukim, trzy lata później Kfir zwany Pupikiem. „Nie sądziłem, że nasza rodzina stanie się jeszcze lepsza, ale wtedy urodziłeś się ty. Pamiętam twoje narodziny. Położna nagle się zatrzymała… przestraszyliśmy się, że coś jest nie tak. Ale zatrzymała się tylko po to, by powiedzieć, że mamy kolejnego rudzielca w rodzinie. Z mamą zaczęliśmy się radośnie śmiać. Z tobą w naszym domu zrobiło się jaśniej i weselej. Przyniosłeś nam piękny uśmiech, pokochałem cię z miejsca. Musiałem cię ciągle całować” – mówił wczoraj Yarden Bibas. Zwrócił się też do żony, wspominał, że nie chciała, by już na początku znajomości lekkomyślnie nazywał ją „mi amor”, choć – jak przyznał – zakochał się od razu. Yarden przywoływał ostatnie chwile i decyzję, którą podjęli razem: żeby walczyć. „Shiri, tak mi przykro, że nie zdołałem was ochronić. Gdybym wiedział, co się wydarzy, nie strzelałbym”, mówił.
Nie sposób wyobrazić sobie bólu, jaki musi czuć ten zwyczajny człowiek, który kilka tygodni temu sam był zakładnikiem w Gazie i wracał do domu z nadzieją, że czeka tam na niego rodzina, ukochana żona i dwóch uroczych rudzielców. W nawiązaniu do rudych włosów Kfira i Ariela w Izraelu i kilku europejskich miastach, w tym w Polsce, wiele budynków podświetlono na pomarańczowy kolor. Pomarańczowe kwiaty leżały też na pulpicie, przy którym przemawiał Yarden Bibas.
Dla Izraelczyków śmierć zwyczajnie-niezwyczajnej Shiri i jej dzieci była symbolem okrucieństwa oprawców i cierpienia wielu rodzin. Zdjęcie Shiri, która 7 października z przerażeniem w oczach tuliła swoje dzieci, stało się jedną z najbardziej wymownych ilustracji tamtego dnia. W pewnym sensie stała się ucieleśnieniem żydowskiej matki, nie tej z dowcipów, ale tej bliższej prawdzie, która chciała wieść zwykłe życie w zwyczajnym kibucu.
Izrael stoi przed wieloma wyzwaniami, a jednym z najważniejszych będzie poradzenie sobie z traumą. Nie tylko tych, którzy fizycznie ucierpieli tego dnia czy stracili najbliższych, ale tak naprawdę wszystkich, którzy zwątpili w siłę państwa i jego instytucji. Od dawna słyszę, że prawdziwa rehabilitacja może nastąpić dopiero po uwolnieniu wszystkich zakładników, co samo w sobie też będzie wyzwaniem. Rodzina Bibasów po informacji o śmierci Shiri i jej dzieci oświadczyła, że nie szuka zemsty, a jej celem jest sprowadzenie wszystkich porwanych do domu. Jakkolwiek zwyczajnie by to zabrzmiało.














