„Nie chcemy innej ziemi” z Oscarem. Skąd tak wielka moc tego filmu?
„Nie chcemy innej ziemi” to film doskonale wpisujący się w bieżący kontekst polityczny. Jest solą w oku dla rządzących.
Dokument (oryg. „No Other Land”) miał premierę w 2024 r. Został obsypany nagrodami na rozmaitych festiwalach, otrzymał wiele nagród od publiczności (m.in. w Berlinie, Kopenhadze i podczas polskiego Millenium Docs Against Gravity). W Los Angeles zdobył Oscara za najlepszy film dokumentalny. Można się oczywiście zastanawiać, na ile kontekst wojny w Gazie przekłada się na jego odbiór. Formalnie o tę wojnę nie zahacza, choć był dystrybuowany w czasie, gdy przez świat przetaczały się antyizraelskie demonstracje. Nie można tego kontekstu pominąć, nawet jeśli film nie rozgrywa się w Gazie i bezpośrednio jej nie dotyczy.
Dotyczy jednak jak najbardziej aktualnego tematu, który nie jest może tak nośny medialnie i nie działa na wyobraźnię równie silnie co tysiące zdjęć zrujnowanej Gazy. Jej los zawisł gdzieś między złotym monumentem Trumpa na ulicach Khan Junis a Dżabaliji z fantazji o tym, jak „riwiera Bliskiego Wschodu” ma wyglądać. Czyli z drapaczami chmur, drinkami sączonymi na plaży, za to bez psujących krajobraz Palestyńczyków.
„Nie chcemy innej ziemi” opowiada historię Masafer Jatta, kilkunastu wiosek na południe od Hebronu, zagrożonych wysiedleniem i wymazaniem z mapy na mocy decyzji rządu z 1981 r. Chodziło o to, by zamienić te tereny w Strefę Ognia 918. Izraelska armia prowadziła wysiedlenia ku uciesze osadników, którzy założyli na tej ziemi rolnicze outposty, nielegalne nawet według izraelskiego prawa. Formalnie od 1967 r. Masafer Jatta leży na terenach okupowanych. Na mocy porozumień w Oslo uznano, że to tzw. terytoria C, czyli znajdujące się pod administracyjną władzą Izraela, z obowiązującym tu prawem wojskowym.
Siłą filmu jest nie tylko temat, czyli ukazanie, jak Masafer Jatta kurczy się na mapie, ale przede wszystkim to, że w projekt zaangażowali się aktywiści: izraelski dziennikarz Yuval Abraham i reżyserka Rachel Szor, Palestyńczycy Basel Adra z Masafer Jatta i Hamdan Ballal z położonej niedaleko Susiji. To nie tylko historia miejsca, ale i niezwykłej więzi, która połączyła Basela a Yuvalem. Dokument powstawał cztery lata (2019-23), wykorzystuje też materiały archiwalne znajdujące się w posiadaniu rodziny Basela od 20 lat. Jest świadectwem istnienia ludzi, którzy – jak stwierdza jedna z bohaterek – „nie mają innego miejsca”, nie mają dokąd pójść.
To przesłanie odnosi się nie tylko do mieszkańców Masafer Jatta i innych palestyńskich miejscowości zagrożonych wysiedleniem i narażonych na ataki, ale i do izraelskiej strony. Hasło o „braku innego kraju” pojawia się na demonstracjach w Tel Awiwie czy Jerozolimie, nawiązując do protest songu z czasów pierwszej wojny libańskiej „Ein Li Eretz Acheret” (Nie mam innego kraju). Wracało także na protestach przeciwko reformom sądownictwa forsowanym przez prawicowy rząd Beniamina Netanjahu, oddając silne przekonanie liberalnych Izraelczyków o tym, że o demokratyczny i świecki kraj warto walczyć.
W tym rzecz, że hasło to jest równie aktualne dla obu stron. Żadna nigdzie się nie wybiera, nawet jeśli podobne pomysły przychodzą do głowy Trumpowi i jego poplecznikom. Film „Nie chcemy innej ziemi” nabiera głębszego sensu także w kontekście absolutnie bieżącym – nowa administracja w USA zdjęła sankcje nałożone przez Joe Bidena na osadników i dziś coraz głośniej mówi się o możliwości aneksji Zachodniego Brzegu.
Dlatego „Nie chcemy innej ziemi” niesie tak ważne przesłanie. „Zrobiliśmy ten film, Palestyńczycy i Izraelczycy, bo nasze głosy są silniejsze razem. Widzimy (…) okrutne zniszczenie Gazy i jej mieszkańców, które musi się skończyć; izraelskich zakładników, brutalnie wziętych do niewoli 7 października, którzy muszą zostać uwolnieni”, mówił Yuval Abraham, gdy odbierał Oscara. „Kiedy patrzę na Basela, widzę brata – ale nie jesteśmy równi. Żyjemy w reżimie: ja jestem wolny na mocy prawa cywilnego, Basel podlega prawom wojskowym, które niszczą mu życie. Istnieje inna droga, rozwiązanie polityczne bez supremacji etnicznej, z prawami narodowymi dla obu naszych narodów”. Zwrócił się też do Amerykanów, stwierdzając, że blokują tę drogę. Basel ma nadzieję, że jego urodzona niedawno córeczka nie będzie żyć w ciągłym strachu przed przemocą osadników, rozbiórkami domów i wysiedleniami.
Dobrze, że te głosy wybrzmiały, choć zdaniem izraelskiej prawicy i osób, które próbowały blokować wyświetlanie filmu w Izraelu, niesie on antysemickie i antyizraelskie przesłanie. To niestety jeden z poręcznych argumentów prawicy, która nie słyszy lub nie chce słyszeć argumentów drugiej strony i uważa, że „nie ma innego kraju”, innego Izraela demokratycznego. W tym sensie film dotyka w ogóle szerszego problemu zderzenia światów: jednego reprezentowanego przez ekipę Trumpa i jego samego, pełnego nieufności i wrogości wobec liberalnych wartości. I drugiego, stwarzanego przez tych, którzy uważają, że inna droga jest możliwa; między morzem a rzeką jest miejsce dla dwóch narodów. Żaden z nich nigdzie się nie wybiera, bo żaden „nie ma innego kraju”.