Krakowiak tańczy

Sąd Apelacyjny w Katowicach uniewinnił dwóch najgroźniejszych gangsterów lat 90. rządzących półświatkiem Śląska i Szczecina. Przez blisko trzy dekady sądy były dla nich nierychliwe, ale w końcu – sprawiedliwe. Nie ma dowodów – nie ma winy.

Ten wyrok to wielka porażka śląskiej prokuratury. Zawiódł jeden z pierwszych w kraju świadków koronnych. Marne okazały się też inne dowody.

Po 26 latach ciągnących się procesów sprawiedliwość wreszcie dopadła Janusza T. ps. Krakowiak i Marka M. ps. Oczko. Pierwszy w latach 90. rządził zorganizowanym przestępczym światem o charakterze zbrojnym na Śląsku i południu kraju. Drugi, w tym samym czasie, brylował na tych samych zasadach w Szczecinie i na Wybrzeżu.

Katowicki Sąd Apelacyjny obu ostatecznie oczyścił z zarzutów udziału w zamordowaniu w styczniu 1997 r. Wiktora Fiszmana, białoruskiego bandyty, który w Szczecinie wraz ze swoją drużyną wchodził w paradę gangowi Oczki. Oczko miał się poskarżyć Krakowiakowi i zapłacić za pomoc w wyeliminowaniu konkurencji. Śląski król przestępczego światka miał wysłać na robotę swoich najlepszych ludzi: Zdzisława Ł. ps. Zdzicho i Sebastiana K. ps. Młody Krawat. Cyngli nad cynglami. Elita.

Na ogłoszenie uniewinniającego wyroku w sądzie pojawili się Krakowiak i Oczko, którzy już odpowiadali z wolnej stopy – Młodego Krawata doprowadzono z aresztu, a Zdzicho śledził rozprawę online z więzienia w Głubczycach na Opolszczyźnie, gdzie odbywa karę dożywocia za inne zabójstwo i groźne przestępstwa w ramach gangu Krakowiaka.

Za zabójstwo Fiszmana Krakowiak, Oczko, a także pozostali oskarżeni już dwa razy byli skazywani na kary po 25 lat więzienia, ale wyroki były uchylane. Dopiero w 2023 r. Sąd Okręgowy w Katowicach, w trzecim procesie, wszystkich uniewinnił. Prokuratura wniosła apelację, która zakończyła się pod koniec stycznia utrzymaniem werdyktu pierwszej instancji. A więc prawomocnym uniewinnieniem.

Sędzia Karina Maksym, przewodnicząca składu orzekającego, uzasadniała: „Dowody obciążające muszą być jednoznaczne. Jednak w 300 tomach akt sąd nie znalazł ani jednego takiego dowodu potwierdzającego winę oskarżonych”.

Słuchając tych słów, Krakowiak i Oczko spojrzeli po sobie wymownie i wymienili szepty. Może przywoływali stare powiedzenie: sąd nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Przynajmniej w zakresie tego jednego wątku ich przestępczej kariery. W innych sądy nie były już takie „sprawiedliwe”. Swoje odsiedzieli, ale nie tak długo, jak chciały wyroki, których domagała się prokuratura.

Teraz prokuraturze pozostaje kasacja przed Sądem Najwyższym, ale można wątpić, czy się na nią zdecyduje, ponieważ widać słabość oskarżycielskich argumentów.

Wydaje się, że zabójstwo Wiktora Fiszmana trzeba będzie dołączyć do wielu niewyjaśnionych morderstw – w tym pięciu w Szczecinie i około dziesięciu na Śląsku – które dokonały się w ramach gangsterskich porachunków z lat 90. Lat burzliwych i niebezpiecznych, kiedy po upadku PRL rodziły się polskie „mafie” i „mafijki” (w “Polityce” śledziliśmy ich wzloty i upadki, m.in. „Żołnierze don Krakowiaka”, „Cichy don”).

Celowo ubieram nasze mafie w cudzysłów, bo wbrew temu nazewnictwu uważam, że wiele rodzimych zorganizowanych grup przestępczych uprawiała i uprawia zwykłą bandyterkę. Mafia – brzmi groźnie, a zarazem dumnie, ma swoją niebezpiecznie pociągającą romantyczną tradycję, o której literacki przekaz postarał się Mario Puzo, inspirując filmowo Forda Coppolę. Prawdziwej mafii, wzorowanej na tych włoskich czy amerykańskich, nigdy u nas nie było, a przestępcze wyskoki jednego z drugim to pospolite, prostackie badziewie – choć Krakowiak u szczytu sławy kazał podwładnym całować się w rękę. Ot, naoglądał się, namarzył, choć na pewno nie poczytał.

Żeby grupę przestępczą czy jakiś gang nazwać „mafią” – tłumaczył kiedyś „Polityce” prokurator Jerzy Gajewski, jeden ze śledczych ścigających w katowickiej Prokuraturze Okręgowej bandę Krakowiaka – to trzeba udowodnić jej głębokie osadzenie i akceptację w strukturach społecznych: „Włoscy sędziowie opowiadali nam, że po zamknięciu jednej z mafijnych rodzin wzrosło bezrobocie, bo mafia inwestowała w infrastrukturę i przemysł; wzrosła pospolita przestępczość, bo rodzina trzymała w ryzach zwykłych rzezimieszków. Krakowiak stworzył wprawdzie dobrze funkcjonujący syndykat zbrodni, który jednak nie miał przełożenia na policję, organy władzy i wymiar sprawiedliwości – choć próbował wejść w te struktury”.

A więc nie mafia… W każdym razie stworzył gang szacowany na 400–500 żołnierzy własnych u szczytu rozwoju plus nieokreśloną ilość z podporządkowanych grup przestępczych.

Zanim Janusz T. został Krakowiakiem, w Nowej Hucie nosił pseudonim Dusiciel. Trenował boks i dżudo, chodził na siłownię, stawiał pierwsze kroki na przestępczych ścieżkach. Zaczynał od kradzieży i rozbojów. Otaczał się kumplami z podwórka i ze szkoły, w jego grupie był m.in. Wiesław Cz. ps. Kastor – późniejszy świadek koronny, gdy Krakowiak był już Krakowiakiem. Kiedy wespół dokonywali rozbojów, to Janusz T. obezwładniał ofiarę chwytem nelsona – stąd Dusiciel. W 1981 r. Cz. trafił do więzienia, Janusza nie wydał, dlatego po wyjściu został jego prawą ręką. Nikomu bardziej nie ufał.

Wtedy już Dusiciel, przyszły Krakowiak, rozszerzył swoją działalność o handel wódką i dewizami: „Zaczynaliśmy od dyskoteki Fama, gdzie nasi wyszukiwali osoby, które chciały kupić alkohol. Przyprowadzali do Janusza, a on oceniał, czy warto frajera obrobić, czy tylko sprzedać pół litra po dobrej cenie” – zeznawał Wiesław Cz. w śledztwach i przed sądem.

Dusiciel, jeszcze na krakowskim gruncie, był kopalnią pomysłów: „Pod koniec lat 80. jedną ze specjalizacji były włamania do mieszkań. Janusz założył mi legalną firmę sprzątania wnętrz. W ten sposób rozpoznawaliśmy domy, które potem obrabiała inna grupa”.

Dobrym interesem były napady na kantory. „Janusz wyznaczał osobę, która wcześniej zamawiała dużą ilość różnych walut. Nie szliśmy więc w ciemno”.

Pod koniec lat 80. Janusz T. był już czołową postacią krakowskiego przestępczego podziemia – ujawniał Cz. Choć w mieście były większe grupy, to żadna nie stosowała tak brutalnych metod: „Kiedy przejmowaliśmy kontrolę nad handlem alkoholem, to Janusz kazał połamać ręce i nogi konkurentów, a niektórych pociąć dodatkowo brzytwami. Pierwsi też, na dużą skalę, zaczęliśmy używać broni palnej”. Podobnie było, jak weszli w przemyt spirytusu, handel narkotykami, kradzionymi samochodami, wymuszanie haraczy… To się działo na przełomie lat 80. i 90., na przełomie ustrojów. To były największe przestępcze biznesy tamtych lat. Plus agencje towarzyskie i bankowe wyłudzania kredytów na tzw. słupy.

Ekspansja Janusza T. w Krakowie i brutalność działań miała zaniepokoić inne grupy przestępcze, które po „krakowsku” nie chciały rzucać się w oczy. Miały mu złożyć ofertę nie do odrzucenia: wyniesie się spod Wawelu albo wojna. W 1991 r. wyprowadził się więc – z obawy albo dla świętego spokoju – do Będzina, wówczas w województwie katowickim. I stał się Krakowiakiem. Dopiero tutaj, na umownym Śląsku, rozwinął skrzydła.

Psychologowie, którzy przez lata zajmowali się później w aresztach Krakowiakiem, byli zgodni: wrodzona, błyskotliwa inteligencja… Choć miał tylko szkołę zawodową, a w Będzinie oficjalnie robił za taksówkarza. Więc może jednak na więziennym sienniku czytał Puzo…

Pociągnął za sobą kilku najbardziej zaufanych kumpli znających się od nowohuckich piaskownic, ale też wżenionych w ostatnich latach w jeden ze szczepów Romów jak on sam. Legenda mówi, że to romska starszyzna zdecydowała o przeprowadzce. Układ był więc scementowany na różne sposoby i podług różnych wartości.

W Krakowie zostawił i kontrolował dwie silne grupy: Zbigniewa Ś. ps. Pyza i Jacka M. ps. Marchewa. Kiedy Krakowiak kontrolował ich ruchy na wolności – wszystko chodziło jak szwajcarski zegarek. Kiedy trafił za kraty, Pyza i Marchewa poszli na noże, ale to całkiem inny odprysk tej występnej historii.

Wcześniej Krakowiak przy ich pomocy i współudziale Adama M. ps. Krawat już zdobył Śląsk. W Gliwicach specyfikował Zygmunta L ps. Sandokan, w Częstochowie Mariusza P. ps. Głowa, w Bielsku-Białej Roberta Ż. ps. Jazzmann. Wybrał się do Wrocławia, gdzie podporządkował sobie Leszczka Cz. Wybrał się do Kielc – i powtórzył numer, tym razem ze Stanisławem K. ps. Jagoda.

Kastor jako koronny zeznał: „Niby pozostawały samodzielnymi grupami, ale jak któraś robiła coś na własną rękę, to szef musiał dostać jedną trzecią z podziału łupów”.

Ta samodzielność długo myliła śledczych, dopiero świadek koronny Kastor uświadomił im, że działające na południu kraju gangi to fragment większej zorganizowanej całości.

Podporządkowywali sobie Śląsk i okolice metodami w skali nieznanej tutaj brutalności: „Robiliśmy najazdy na agencje, restauracje dyskoteki… Zostawialiśmy wióry. Po kilku akcjach szefowie śląskich grup sami zaczęli prosić Janusza o ochronę”. Rynek narkotyków w Częstochowie opanowali tak, że po ustaleniu czterech głównych dealerów wywieźli ich do lasu i połamali nogi. Po takich akcjach kolejka do całowania ręki Krakowiaka ustawiała się sama.

Syndykat zbrodni stworzony przez Krakowiaka działał od Szczecina po Przemyśl. Niektóre gangi były silnie podporządkowane, inne, jak Oczki czy grupy wrocławskie, funkcjonowały na zasadach partnerskich. To była dobrze naoliwiona przestępcza maszyna z branżowymi wydziałami. Mieli swój arsenał, którym jako zbrojmistrz zawiadywał Zdzicho. U niego pobierało się broń i zdawało po napadzie wraz z relacją ze szczegółami jej użycia. Mieli grupę, która odpowiadała za ochronę Krakowiaka. Mieli fundusz socjalny przeznaczony na utrzymanie rodzin kolegów, którzy trafili do więzienia. Z tej kasy opłacano też adwokatów. Mieli fundusz do korumpowania urzędników, policjantów, prokuratorów i sędziów. Mieli grupę wywiadowczą, która kontrolowała lojalność członków gangu, i kontrwywiadowczą – ta dociekała przyczyn porażek, nieudanych napadów lub innych przestępczych przedsięwzięć.

Oprócz kilku osób najwyżej stojących w przestępczej hierarchii (m.in. Kastora i Zdzicha) – wszyscy inni okazywali szacunek Krakowiakowi przez pocałunek w rękę. W gangu zwracano się do siebie per „bracie” i całowano się przed wyjazdem „na robotę”. A roboty było co niemiara… Paliła się w rękach.

Produkcja i dystrybucja narkotyków, kradzieże samochodów, fałszowanie dokumentów, prowadzenie agencji towarzyskich, nadzorowanie drogowej prostytucji, wymuszanie haraczy, zabójstwa na zlecenie, wyłudzanie kredytów czy zwykłe rabunki.

Wszystko podzielone na profesjonalne działy, żeby jeden drugiemu nie wchodził w paradę. Wewnątrz gangów funkcjonował wewnętrzny system kar. Roman D. z branży kradzież samochodów po jednej z wpadek dostał od Krakowiaka 25 tys. zł na rodzinne potrzeby: „Ale nic za darmo – zeznawał w śledztwie. – Pieniądze trzeba było oddać lub odrobić. Kiedy spóźniłem się z ratą, wywieziono mnie do lasu, bito kijami, przywiązano do auta i ciągano po drogach. Za kolejną zwłokę groziła śmierć”.

Na szczycie stał Janusz T. Był ojcem chrzestnym dzieci najbliższych współpracowników – starszym, którzy dostali się na studia, fundował stypendia. Miał więc w sercu marzenie o prawdziwej włoskiej mafii, ale do Marlona B. było mu jak stąd do Sycylii.

To właśnie jemu w połowie 1996 r. miał się poskarżyć na Wiktora Fiszmana Marek M., Oczko. Fiszmana nazwał ruskojęzycznym intruzem psującym jego interesy w Szczecinie i okolicy – choćby w kradzieżach i handlu samochodami, wymuszaniem haraczy, odzyskiwaniem długów – i w ogóle. Wojownicy Oczki i Fiszmana strzelali do siebie w sylwestrową noc pamiętnego 1996 r.

Według świadka spotkanie miało się odbyć w katowickim hotelu Warszawa. Za wyeliminowanie Fiszmana, znanego na Białorusi zawodnika kick boxingu, Oczko miał zaproponować Krakowiakowi 100 tys. zł – plus 20 tys. dol. na sprawy organizacyjne (w końcu Fiszman nie wyleciał sroce spod ogona…). Bezpośredni wykonawcy mieli zarobić po 20 tys. zł.

22 stycznia 1997 r. Wiktor Fiszman został zastrzelony z broni maszynowej w centrum Szczecina. Oczko był wtedy na szczycie przestępczej sławy. Poza Krakowiakiem trzymał sztamę z „Pruszkowem” i „Wołominem”, największymi w tamtym czasie krajowymi grupami przestępczymi. Chętnie legitymował się wspólnym zdjęciem z uśmiechniętym Sylwestrem Stallone’em, pstrykniętym na promocji wódki Kremlowskiej, którą zaczął produkować jego przyjaciel Ricardo Fanchini, skazany później w Nowym Jorku za handel narkotykami.

Grupę Oczki rozbito w marcu 1998 r.

W styczniu 1999 za kraty trafił Janusz T. Krakowiak z kilkudziesięcioma podwładnymi. Po kilku miesiącach śledztwa prokuratura uznała, że za śmiercią Fiszmana stoją Krakowiak i Oczko, a głównym egzekutorem wyroku był Zdzisław Ł., Zdzicho. Sebastian K., Młody Krawat, tylko pomagał.

Zabójstwo Fiszmana było jednym z wątków gigantycznego procesu, który ruszył przeciwko Krakowiakowi w 2001 r. i toczył się w policyjnych koszarach. Oprócz głównego bohatera i Oczki na ławie oskarżonych siedziało 36 osób – większość z nich w późniejszych latach doczekała się prawomocnych wyroków.

W toczących się latami procesach prokuratura domagała się dla Zdzicha kary dożywocia, a dla Krakowiaka i Oczki – po 25 lat więzienia. Wyroki padały i wszystko zaczynało się od nowa. W tym sądowym maratonie Krakowiak ostatecznie został skazany na 15 lat. Wyszedł w czerwcu 2019 r. – po 20 latach w areszcie. Wówczas sąd połączył 14 wcześniejszych skazujących wyroków, w tym za napady z bronią w ręku, w jeden werdykt 15 lat. Pobyt w areszcie „skonsumował” ów wyrok z nadwyżką. Nie można zatem wykluczyć, że Krakowiak będzie domagać się odszkodowania od skarbu państwa za pięć lat i pięć miesięcy nieuzasadnionego (sic!) trzymania go za kratami.

Zabójstwo Fiszmana było już ostatnią sprawą karną w przestępczym portfolio Krakowiaka. Nie musiał pojawiać się w sądzie, ale chciał – tak samo jak Oczko. Mówi się, że Krakowiak „odnalazł się w Bogu” i jest związany z jedną ze wspólnot religijnych.

Na sądowe rendez vous Oczko przyleciał z Hiszpanii, gdzie od kilu lat osiadł na stałe. Po dwóch uniewinniających wyrokach byli w trzecim procesie pewni swego. Być może szeptem ustalali szczegóły wielkiego biesiadowania.

W sprawie zabójstwa Fiszmana były dwa kluczowe dowody. Pierwszy to czapka znaleziona w pobliżu miejsca egzekucji. Zachowane w niej resztki włosów poddano w śledztwie badaniom morfologicznym, które potwierdziły zgodność z włosami Zdzisława Ł., Zdzicha. „To jednak nie mógł być dowód rozstrzygający – zauważyła sędzia Karina Maksym – bo podobne cechy morfologiczne może mieć w kraju kilkadziesiąt tysięcy osób”. Dopiero w postępowaniu sądowym przeprowadzono badania DNA, które wykluczyły obecność włosów Zdzicha. To ewidentne zaniedbanie prokuratury w czasach powszechnej dostępności do badań genetycznych.

Drugi dowód, który padł, to zeznanie świadka koronnego. Sąd nie podważył jego wiarygodności w ogóle, lecz ustalił, że nie brał udziału w zbrodni, a zeznania złożył wyłącznie w oparciu o to, co usłyszał od innych. Sędzia Maksym: „Dowód ze słyszenia nie jest dowodem pełnowartościowym, jeżeli inne informacje nie składają się w spójną całość. W tym wypadku się nie składały”.

I w ten oto sposób, po blisko trzech dekadach, Krakowiak i Oczko zostali uniewinnieni od udziału w zabójstwie Wiktora Fiszmana. Teraz już prawomocnie.

Dlaczego nie skakali z radości, tylko wymownie na siebie spojrzeli i o czymś tam poszeptali? Sami zgadnijcie. Oni swoje wiedzą.

To właśnie Cz. jako koronny ujawnił, w jaki sposób Krakowiak zbudował swoje przestępcze imperium, sięgające przed upadkiem od Zielonej Góry, przez Wrocław, Katowice i Kraków, do Przemyśla.