I po resorcie przemysłu. Trwa sprzątanie

Przez 508 dni mieliśmy na Śląsku kawałek stolicy, namiastkę władzy. Trwa właśnie sprzątnie po Ministerstwie Przemysłu.

Cóż szkodzi obiecać? – retoryczne pytanie z kampanii prezydenckiej, rzucone beztrosko przez posła PO Przemysława Witka, weszło już do klasyki złowieszczych zawołań politycznych. Jak to się ma do obietnicy rzuconej przez jego partyjnego szefa, który obiecał przed wyborami parlamentarnymi Ministerstwo Przemysłu na Śląsku? Trudno się czepiać – słowa dotrzymał. Jeśli jednak hasło posła Witka przypomina chytre słowne wygibasy pana Zagłoby, do których nie należy przywiązywać szczególnej wagi, to krótkotrwałość obietnicy premiera niepokoi.

Jedyny poza Warszawą centralny resort przetrwał 508 dni. Trwa właśnie sprzątanie po nim. Roboty dużo nie ma, bo ministerstwo było „kieszonkowe”, podobnie jak jego kompetencje. Trzymając się literackich przyrównań – na słowie premiera raczej nie da się polegać jak na Zawiszy.

Było ministerstwo i po ministerstwie! – kwituje się w Katowicach. Płaczu nie ma, bo w zasadzie nie ma po czym, choć gorycz pozostaje. Nawet nie chodzi o taki czy inny resort, chodzi o przedsięwzięcie. Cel. Sam naiwnie wierzyłem, że to początek decentralizacji władzy. W końcu nie wszystkie centralne instytucje muszą kotwiczyć w Warszawie. Spróbujemy czegoś nowego. Trybunał Konstytucyjny, inne najwyższe i naczelne sądy spokojnie mogą orzekać z wysokości Bydgoszczy, Poznania czy Kielc. W spokoju, bez wystawiania się pod lupę prezydenta, premiera, ministrów, marszałków… I czwartej władzy. Odniosę się do przykładu sąsiada zza Łaby, choć wiem, że grzebię w bombie. Wszak wraży niemiecki sąsiad przez wieki pluje nam w twarz, a teraz znowu bezczelnie podkłada świnię…

Jak to wszystko wróci do rozsądnej normy, pozbawionej bąkiewiczowskiego podłego idiotyzmu, na który idiotycznie pozwalamy – warto będzie przyjrzeć się niemieckim rozwiązaniom. Poza Berlinem siedziby mają m.in. Bank Federalny (Frankfurt n. Menem), Trybunał Konstytucyjny (Karlsruhe), Naczelny Sąd Administracyjny (Lipsk), Urząd Statystyczny (Wiesbaden), Urząd Lotnictwa Cywilnego (Brunszwik), Urząd Bezpieczeństwa Informacji (Bonn). W Bonn pozostało też ważne Ministerstwo Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. Jakoś to się wszystko kręci, niektórzy twierdzą, że nieźle…

Byłem na przedwyborczym spotkaniu z Donaldem Tuskiem w Bytomiu: „Nie ukrywam, że ta intencja, by Ministerstwo Przemysłu było w Katowicach, wynika z głębokiego przekonania, że Śląsk to są te wszystkie nadzieje, ale też problemy i zagrożenia, które trzeba traktować interdyscyplinarnie”. To nie były słowa rzucone na wiatr. Po wyborach słowa dotrzymał. Budowane od podstaw ministerstwo ruszyło 1 marca 2024 r. Na jego czele stanęła prof. Marzena Czarnecka z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach. Instytucja miała odpowiadać za górnictwo, hutnictwo, przemysł jądrowy, za ropę i gaz, a w przyszłości za wodór. Także za przygotowanie Śląska na wielką transformację gospodarczą. Kiedy wiadomo, że w 2049 r. mamy zamknąć ostatnią kopalnię węgla energetycznego, to sztandarowe hasło katowickiego resortu: od węgla do atomu! – mocno przemawiało do wyobraźni. Uspokajało. Wszak pod państwowym parasolem da się przecież przez ćwierć wieku, bez awantur społecznych, przejść suchą nogą od węgla do atomu.

Rzecz w tym, że to, co zostało zapisane, zostało na papierze. W realu większość kompetencji nadzorczych nad spółkami skarbu państwa pozostało w Warszawie, m.in. w resorcie aktywów państwowych.

Jakieś ogniwo tej obietnicy zawiodło, Panie Premierze, i ważne przedsięwzięcie trafił szlag. Kolejny as, który opozycja wpakowała sobie do rękawa i macha nim, ile wlezie, gdy tylko nadarza się kolejna okazja. W swoim „rozkwicie” ministerstwo zatrudniało raptem 100 osób, z tego 40 w drugiej siedzibie – w Warszawie. Od razu okazało się, że resort musiał być bliżej władzy, bo z perspektywy Katowic niewiele by ugrał. Przynajmniej tak się tłumaczono.

A przecież w dzisiejszych czasach, kiedy możliwości komunikacji pozwalają w sekundę połączyć się z drugim końcem świata, można zdalnie zarządzać koncernami wielkości co najmniej połowy polskiej gospodarki. Mówienie o problemach komunikacyjnych między Katowicami a Warszawą należy nie tylko włożyć między bajki, ale jeszcze oddać do obśmiania rodzimym kabaretom i stand-uperom. Co więc poszło nie tak?

Może chodzi o samą prof. Czarnecką, która nagle pojawiła się w wielkiej polityce, bez doświadczenia i politycznego oszlifowania? Jeszcze przed zapowiadaną rekonstrukcją rządu nie czuła wsparcia, nawet swego uczelnianego współpracownika Borysa Budki, nie mówiąc już o premierze, który na tym etapie zapomniał o niej wspomnieć – choć podziękował za współpracę minister zdrowia Izabeli Leszczynie.

Dzisiaj wszyscy są mądrzy i wiedzą, że na czele resortu przemysłu należało postawić politycznego wojownika, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Wszak Śląsk wchodzi w trudny okres transformacji, nasz region trzeba będzie wymyślić od nowa. Zapobiec ucieczce ludzi i degradacji miast, zapewnić pracę tym, którzy ją stracą. Zbudować inny przemysł, kiedy kopalnie zamknięte. Przywrócić znaczenie uczelni, które w rankingach wypadają coraz gorzej. To robota na lata, dla kogoś z powszechnie uznanym autorytetem – choć bywa, że atut ten nie jest w cenie, o czym przekonał się prof. Strzembosz.

Do takiego wyzwania potrzebujemy kogoś, kto zna śląskie sprawy, kto będzie miał tutaj posłuch i poważanie. Potrzeba charyzmy prof. Jerzego Buzka – a teraz, kiedy profesor uważa, że polityczne lata ma już za sobą, wskazania godnego następcy. Może Janusz Steinhoff, wicepremier i minister gospodarki w Twoim rządzie… Radź Buzku.

Kiedy kilka miesięcy temu pytaliśmy, czy Ministerstwo Przemysłu wróci do Warszawy, dr Jerzy Markowski, ekspert górniczy, odpowiadał: „Mieliśmy się cieszyć, że mamy tutaj kawałek władzy… Po roku rzeczywistość dowodzi, że tak nie jest. Powstał resort tytularnie odpowiedzialny za przemysł, ale bez kompetencji i narzędzi prawnych do kreowania polityki przemysłowej”. Brutalnie resort skwitował i podsumował Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności: „Był rok i minął. Tyle”.

Swoje dołożył Bogusław Ziętek, przewodniczący Sierpnia ’80: „Minister Czarnecka jest osobą całkowicie osamotnioną w walce o śląskie interesy, interesy górnictwa i energetyki. Śląscy posłowie nie wsparli minister w sporach z Ministerstwem Środowiska i Klimatu w sporach dotyczących m.in. norm jakości węgla – kierując się kalkulacjami politycznymi”. I dodał: „Ministerstwo zostało skonstruowane w sposób kulawy, niefunkcjonalny, nieskuteczny. Mam wrażenie, że miało funkcjonować jako miejsce, przed którym górnicy mogli rzucać petardy, a nie przyjeżdżać w tym celu do Warszawy”.

Wśród swoich sukcesów Ministerstwo Przemysłu wymieniało ustawę, która zapewniła 60 mld zł na budowę pierwszej elektrowni jądrowej w Polsce. Pierwszy blok w Choczewie na Pomorzu ma być gotowy w 2035 r. Nie można pominąć zaangażowania ministerstwa w uratowanie Huty Częstochowa, a także powołania zespołu do poprawy i naprawy funkcjonowania całego hutnictwa.

Po embargu na rosyjski gaz resort odpowiadał za stabilność dostaw surowców, w tym LPG: „Najlepszą oceną naszych działań jest to, że nikt nie zauważył najmniejszych braków w dostawach na stacjach benzynowych” – podsumowała była minister.

Kompetencje Ministerstwa Przemysłu przejmuje Ministerstwo Energii z Miłoszem Motyką (PSL) na czele. W Katowicach żywią się nadzieją, że kawałek nowego resortu, departamenty odpowiedzialne z górnictwo i energetykę – pozostaną na Śląsku, w gmachu po resorcie przemysłu. Niechby tak było. Może będzie tu nawet urzędował wiceminister ds. górnictwa? Będzie miał co robić przez najbliższych 25 lat. Zobaczymy…

Donald Tusk z wielkim hukiem ogłosił powołanie ministerstwa na Śląsku. Zwinięty projekt pewnie jest kolejnym poczuciem porażki premiera. Choć może lepiej dla projektu, że upadł, niż gdyby został opcją fasadową.

Mam swoją teorię, spiskową rzecz jasna, co do kasacji ministerstwa na Śląsku. Wywodzę ją z wyników wyborów prezydenckich. W całym województwie wygrał Rafał Trzaskowski wynikiem 51,34 do 48,66. Ale już w okręgu rybnickim, tradycyjnie górniczym i tradycyjnie śląskim, tym z „ukrytą opcją niemiecką” – wygrał Karol Nawrocki 52,26 do 47,73 proc. To jedna z niespodzianek. Miała być „pierwsza dama Małgorzata Trzaskowska z Rybnika” – co podkreślano w kampanii do ostatnich chwil – i nie wyszło. Śląsk miał dać olbrzymią górkę przewagi Trzaskowskiego nad Nawrockim. Nie wyszło.

Jestem przekonany, że gdyby pierwsza dama była z Rybnika, to ministerstwo pozostałoby na Śląsku. To wszystko znaczy, że w polityce naprawdę wszystko może się zdarzyć – i nie zdarzyć. Co czasem martwi – ale często cieszy.

Reklama