AI jak tornado – apele i procesy nie pomogą

To jak iść z wiadrem na pożar lasu. Europejskie stowarzyszenia dziennikarskie zaapelowały do Komisji Europejskiej, aby stworzyła regulacje chroniące wytwórców treści medialnych, czyli autorów i wydawców, przed darmowym wykorzystywaniem tych treści przez algorytmy medialne AI, produkujące wtórne materiały prasowe, stanowiące z miesiąca na miesiąc coraz większą część wolumenu dostępnych online materiałów. W USA autorzy książek pozywają Marka Zuckerberga za to, że Meta bezprawnie trenuje programy AI na ich dziełach.

Tak, to prawda. Trenowanie AI na naszych książkach i zasysanie naszych tekstów przez roboty działające na usługach konkurencyjnych portali to forma kradzieży i nieuczciwej konkurencji. Od strony moralnej sprawa jest jasna – kto korzysta z treści stworzonych przez człowieka po to, by będąca w jego posiadaniu maszyna AI dostarczyła mu nowy produkt, który następnie był sprzedawany, ten postępuje jak złodziej kradnący cement, by robić beton, albo owoce, by robić dżem. To zwykłe złodziejstwo.

Niestety ani Komisja Europejska, ani żaden sąd na dłuższą metę (nomen omen) nie pomoże. Po prostu ten worek z piaskiem jest kompletnie dziurawy. AI można nakarmić byle czym, i to w sposób anonimowy, bez możliwości jednoznacznego zidentyfikowania źródła. Ważna informacja pojawia się w tysiącach miejsc w sieci, opatrzona komentarzami o podobnej treści. Nie ma żadnych szans, aby obronić tezę, że program spiracił ją właśnie od nas.

Na tym jednakże nie koniec. Z biegiem czasu większość treści dostępnych w sieci nieodpłatnie lub w ramach groszowych abonamentów to będą treści sztucznie wytworzone przez modele językowe AI. Redaktorzy będą ich wytwarzaniem zarządzać tak, jak technik zarządza procesem technologicznym w fabryce – za pomocą niewielkich korygujących interwencji w zautomatyzowany proces. Natomiast nowe treści produkowane będą przez algorytmy kolejnych generacji ćwiczące się już nie na dziełach stworzonych przez człowieka, lecz na tekstach, nagraniach i filmach produkowanych przez wcześniejsze generacje maszyn. Nikt nie będzie w stanie tego kontrolować z punktu widzenia prawa autorskiego – to będzie żywioł, tak jak żywiołem jest ludzki umysł, w którego głębinie wytapiają się z zasłyszanych i przeczytanych rzeczy nasze całkiem nowe i autorskie produkcje.

Nasze, autorów, obawy o własny los i miejsca pracy są całkowicie uzasadnione. Wiele „ludzkich” redakcji ulegnie automatyzacji, a inne upadną. Zostaną najlepsi, to znaczy tacy, którzy mają u czytelników markę. A właściwie cały zestaw marek w postaci nazwisk dziennikarzy i publicystów pracujących dla danego medium. Bo jednak tekst podpisany przez ulubionego autora to coś niepodrabialnego. Program wytrenowany na moich tekstach może nauczyć się pisać nie gorzej ode mnie (a może lepiej?), ale nie śmie podpisać się moim nazwiskiem. Dopóki ma to znaczenie dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi, mogę być spokojny o swoją pracę.

Jeśli chcemy przetrwać, musimy nie tylko być szybcy z informacją, lecz również podawać ją w niepowtarzalny, autorski sposób. A jeśli i to nie będzie możliwe, to przynajmniej z autorskimi podpisami. Inaczej mówiąc, ratunkiem dla mediów nie jest reforma prawa autorskiego ani nawet płacenie za zapożyczone treści, lecz ludzka twarz pokazująca się na ekranie i ludzki podpis pod tekstem. Wraz z automatyzacją mediów rosnąć zacznie zapotrzebowanie na człowieczeństwo.

Tyle że po drodze czeka nas hekatomba, w której bardzo wielu autorów i całych redakcji wypadnie z rynku. Tak samo było w epoce uprzemysłowienia, kiedy to masowo upadać zaczęły mniejsze warsztaty i manufaktury. Potem jednakże w wielu branżach się odrodziły. Jakimś cudem ludzie nadal kupują drogie mechaniczne zegarki i szyją sobie garnitury u krawców. Można też przypuszczać, że mężczyźni nadal będą się żenić z kobietami, nawet jeśli sztuczne żony AI będą piękniejsze i bystrzejsze – i sztuczni mężowie tak samo. Jednak człowiek jest dla człowieka ciekawszy niż to wszystko, co ma na wierzchu – łącznie z urodą i wypowiadanymi albo napisanymi słowami.

Zwycięstwo należy do nas, bo człowiek chce do człowieka. Ale po drodze musimy sprawdzić, co jest tam, gdzie nas jeszcze nie ma, a więc puścić się na szerokie wody sztucznej, algorytmicznej wytwórczości. Ta epoka fascynacji tym, co nie-ludzkie, dopiero się zaczyna. I nie skończy się ani za rok, ani pewnie za dziesięć lat. Ale jakoś wytrzymamy. A przynajmniej najlepsi i najsilniejsi pośród nas. Na przykład „Polityka” i jej redaktorzy.