Hamlet dla kredytobiorców, czyli Englert na odchodne

Szedłem najeżony, bo nie lubię nonszalanckich młodzieniaszków. Jednakże kolce mi opadły już po pierwszej scenie. Student trzeciego roku aktorstwa Hugo Tarres zrobił Janowi Englertowi spektakl. Jest zwierzęciem teatralnym genetycznie, a to jest nie do podrobienia i nie do wyuczenia. Zaczyna życie od roli Hamleta, a dalej może być już tylko… No, to już jego i impresariów problem.

Tarres jest cudownym dzieckiem sceny, tak jak cudownym dzieckiem polskiej pianistyki jest Szymon Nehring. Wiele ich zresztą łączy w wyglądzie i sposobie bycia. Powiedziałbym to również o Jakubie Orlińskim. Jako student widziałem Wojciecha Malajkata w roli Hamleta i zapamiętałem. Tarresa też zapamiętam. Z Janem Englertem w roli Hamleta sprzed pół wieku każdy może go sobie porównać sam, bo spektakl Gustawa Holoubka jest dostępny na platformie Teatru Telewizji. Kto co lubi, ale miejsce w loży Tarres ma już zapewnione.

„Hamlet” należy zresztą do tych dramatów, w których liczy się jedna postać i jeden aktor. Reszta musi być tylko tłem i oprawą. Powodzenie każdej realizacji zależy więc w pierwszym rzędzie od obsady i poprowadzenia roli tytułowej – tylko bowiem Hamlet jest naprawdę kimś, a pozostałe postacie tragedii to zwykli ludzie. Żegnający się ze sceną narodową dyrektor Jan Englert nie tylko doskonale trafił z Tarresem, ale i dobrze go poprowadził. Młody aktor oprócz dzikiego talentu, perfekcyjnej dykcji i pięknego głosu ma wspaniałe warunki fizyczne – jest atletycznie zbudowany, skoczny i prężny, a jego siły są niespożyte.

Wszystko to zostało świetnie wykorzystane, dzięki czemu powstała kreacja nieco hiphopowa (ale bez przesady), która z pewnością spodoba się młodzieży. Bo też spektakl jest adresowany do publiczności raczej młodej, nie za bardzo w Szekspirze zaawansowanej, za to nawykłej do dobrej zabawy i łatwych wzruszeń. Englert się do tego dostosował z gracją, ale bez protekcjonalności, stawiając jednak przed publicznością pewne wyzwanie.

To dobrze, że powstało przedstawienie nie przesadnie ambitne, ale dobre, ciekawe i czytelne dla każdego. Cała metafizyka, historia i inne tam duchy przez małe i duże „d” zostały przegnane, tekst i dramaturgia przygotowane z dbałością o prostego kredytobiorcę, a scenografię i kostiumy zaprojektowano w taki sposób, aby nie zwracały uwagi i skutecznie oderwały opowieść od wszelkiego kontekstu kulturowego (no, może jest trochę swojsko-polsko). Skupiamy się na wspaniałym tekście, skomplikowanej akcji i grze aktorów. I dobrze. Za dużo bodźców to niezdrowo.

Aktorzy grali dobrze lub nawet bardzo dobrze, z jednym wyjątkiem, którego z nazwiska nie wymienię. Rzuca się w oczy. Na specjalną pochwałę zasługuje natomiast Helena Englert w roli Ofelii i naprawdę czepianie się warszawki, że gościnne zatrudnianie córki we własnym przedstawieniu to nepotyzm, dowodzi złej woli i małości ducha. Teatr to nie urząd, a młoda Helena Englert obroniła rolę z nawiązką. Jej matka w roli Gertrudy też mogła się podobać. Na wyróżnienie zasługuje ponadto Arkadiusz Janiczek w zabawnej rólce grabarza, w której nawet przez moment parodiuje Jerzego Stuhra.

Jednakże tylko jeden aktor wystąpił w duecie z Tarresem jak dwie gwiazdy, oddalone od siebie o kosmiczne dwa pokolenia. Chodzi o Jerzego Radziwiłowicza w roli, a jakże, starego aktora. Zapewne obaj panowie na scenie wiedzieli, że to bardzo symboliczna konfrontacja i że z biegiem dekad nabierać będzie wagi i znaczenia. Jeśli ze współczesnych przestawień przetrwają jedynie krótkie „filmiki”, to pewnie duet Tarres-Radziwiłowicz ma szansę być tym, co zostanie w historii naszego teatru.

Chwilami było może zbyt publicystycznie i dosłownie, ale bez nachalności. Są aluzje do nieco frustrującego rozstania wielkiego Jana Englerta z Teatrem Narodowym – i choć wcinanie się jeszcze większemu Szekspirowi do sztuki ze swoimi sprawami generalnie nie jest w doskonałym guście, to biorąc pod uwagę prastarą tradycję w tym względzie (sam Szekspir komentuje życie teatralne – także w „Hamlecie”), trzeba się na to zgodzić. Fortynbrasa przeistoczonego w Putina trudniej zaakceptować, ale czasy mamy takie, że publiczności to jest akurat potrzebne.

To nie był żaden „Hamlet” z górnego C. To był „Hamlet” dla zwykłych ludzi, dla Polaków. Jan Englert wiedział, dla kogo robi spektakl, i zawarł mądry kompromis z nie za wysokim wszak poziomem współczesnej publiczności. A ta pięknie mu się odpłaciła, bo ludzie byli poruszeni i szczerze uwzniośleni. Samego zaś księcia Hamleta do końca nie zrozumieliśmy. I niechaj tak zostanie.