Smutni panowie i Tusk

W polityce jest tak, że czasami trzeba do niej kogoś wyrastającego ponad przeciętność, i w dodatku takiego, że ta jego nadprzeciętność jest widoczna dla innych. Wtedy ci inni gotowi są podporządkować się jego autorytetowi i przynajmniej przez jakiś czas go słuchać. Jest to potrzebne w sytuacjach kryzysowych, gdy grozi zapaść państwa i przejęcie władzy przez ludzi zdeprawowanych, nieodpowiedzialnych i niekompetentnych.

I taką właśnie sytuację mamy obecnie. Istnieje realne ryzyko, że za dwa lata z kawałkiem (a może nawet wcześniej) Polskę wezmą na powrót ludzie niecni i wielokrotnie już skompromitowani, a ich powrót do władzy oznaczać będzie niczym już niepohamowane i nieokryte pozorami rządy populistyczno-autorytarne, zanurzone w rozhamowanej korupcji i bezprawiu. Taki PiS 2.0.

Niestety, na razie mamy na to wszystko jednego wybitnego, czyli Donalda Tuska. Tylko że wybitność też ma swój termin przydatności i ograniczenia. Tusk wybitny, owszem, jest, ale nie tak jakoś strasznie. Jego format męża stanu jest dość świeżej daty, a w dodatku zdążył się nieco już zużyć. I nic nie wskazuje na to, aby miało być z nim jakoś lepiej z upływem lat. Raczej chyba gorzej. Nie jest już w wieku, w którym człowiek się rozwija, a polityczne „zmęczenie materiału” jest jednym z tych procesów, które nie lubią się zatrzymywać, a tym bardziej cofać. Poparcie dla Tuska nie będzie już rosło, a zmaleć, owszem, może.

Niestety, ci, którzy powinni lojalnie trwać przy premierze, bo w ogóle wybitni nie są, jak się zdaje, nie widzą w nim zbawcy ani nawet autorytetu, wobec czego do ogólnej swej małej wydajności i mierności mogą sobie dopisać również mierność w zakresie lojalności. Mogą być lojalni jak ta Jola, ale tylko na razie, do czasu, a potem się zobaczy. Mogą też być nielojalni, bo przecież nie są ludźmi takiego formatu, żeby coś było u nich na fest i na pewno. Takie jest już bowiem prawo mierności.

Nocne konwentykle Szymona Hołowni wiele mówią o tym, jaka panuje w obozie rządowym atmosfera. Rozprzężenie, brak zaufania, niewiara w zwycięstwo, abnegacja – wszystko, co trzeba, aby zalęgła się zdrada. Hołownia jest tak silnie przekonany o swoim moralnym górowaniu, że przypisuje sobie kapłański przywilej „rozmawiania z każdym”. Wierzący w swoje nadprzyrodzone misje i prawa „kapłani” również układać się i rządzić zwykli z każdym. Oczywiście w imię wyższych wartości.

Władysław Kosiniak-Kamysz jest człowiekiem Kościoła i Krakowa, wychowanym na porządnego konserwatystę, który nie zdradza tylko swego rodu i wiary, a co do reszty, to wie, że trzeba być elastycznym. Dziś trzyma się Tuska, bo PSL bardzo słabuje, ale gdyby „zmieniły się warunki”, nie mówiąc już o „uwarunkowaniach”, to wszak nic nie jest święte prócz Pana Boga i Kościoła. Wszystko jest możliwe. W imię Boże!

Włodzimierz Czarzasty też nie z tych, co to by kogoś nie rozumieli i komuś ręki nie podali. Będzie trzeba, to się zobaczy, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. Gorsze rzeczy się w tym kraju zdarzały niż Kaczyński z Nawrockim.

I to by było na tyle. Szkoda nawet gadać. Format osobowościowy i intelektualny trzech facetów, którzy mogą pomóc Donaldowi Tuskowi utrzymać władzę, jest… przeciętny. I ta przeciętność jest w obecnych warunkach czynnikiem wprost zabójczym. Z przeciętnością niczego nie można tu zdziałać. Czarzasty nie stanie z rozwianą grzywą, Kosiniak-Kamysz nie wstąpi na działo, a Hołownia w ogóle już się zaorał (choć może akurat on wydawał się „trochę wybitny”).

Koalicja nawet nie trzeszczy, ale wymięka, żeby nie powiedzieć, że gnije. Nic tu już się nie da zrobić, jeśli do gry nie wejdą nowe osoby. Albo Donaldowi Tuskowi uda się pokazać nowe twarze i tchnąć jakąś nadzieję w ten „projekt”, albo to wszystko się rozpadnie. I to nie dlatego, że ten rząd jest słaby. Jest, jaki jest. Polska nigdy nie miała dobrego rządu i ten wcale nie jest najgorszy. Jak na rząd koalicyjny – to nawet dobry. Tylko że naród nie tym się kieruje. Narodowi muszą się podobać ludzie. A Donald Tusk, Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz Czarzasty po prostu się nie podobają.

Pytanie brzmi: czy w czeluściach rządu i parlamentu, a choćby i koalicyjnych partii, są ludzie z charyzmą, doświadczeniem i autorytetem? Jacyś ludzie wybitni i pociągający? Jeśli odpowiedź na to pytanie brzmi „nie”, to przegramy Polskę. Bo siłą obozu demokratycznego nie jest liczba (w żadnym kraju demokraci nie stanowią większości), lecz zdolność do mobilizacji. Wykazaliśmy się nią w roku 1989, w roku 2007, w roku 2023, ale czy będzie nas stać, by pokazać to raz jeszcze w 2027? To się nie może udać z samym Donaldem Tuskiem. Przez chwilę wydawało się, że rolę osoby wybitnej i charyzmatycznej może odegrać Rafał Trzaskowski, ale to było złudzenie. Jest kolejnym dobrze ułożonym, inteligentnym i miłym facetem. To nie charyzma, lecz milsza odsłona przeciętności.

Więc kto? Roman Giertych? Cóż, jest w nim coś demonicznego, ale i maniackiego. Sposób, w jaki prowadził sprawę (słuszną) komisji wyborczych, w których dochodziło do fałszerstw wyborczych, a także ujawniona niedawno rozmowa telefoniczna z Donaldem Tuskiem, ukazują go jako człowieka jednak zupełnie zwyczajnego. Ma swoją „agendę”, swoje ambicje i zwykłymi w polityce sposobami próbuje utrzymać się na powierzchni. To nie o taki format chodzi.

Wszyscy zapewne myślą teraz o Radosławie Sikorskim. To wielka szkoda, że Donald Tusk nie wystawił go przeciwko Nawrockiemu. Popełnił błąd. Czy teraz jest jakaś przestrzeń na zwiększenie znaczenia i widoczności Radka Sikorskiego? I czy zgodziliby się na to koalicjanci? Wątpliwe. A szkoda. Bo dzieląc się z Sikorskim władzą, Tusk nie tylko zwiększyłby szanse na wygranie wyborów w 2023, ale mógłby się całkiem po prostu wesprzeć w trudnej sytuacji, gdy musi rządzić z dość przypadkową grupą delegatów niewiele mających ze sobą wspólnego (poza generalną przyzwoitością) środowisk. A poza tym Sikorski mógłby stać się dla Tuska naturalnym następcą i wreszcie ludzie nie musieliby głosować „na Tuska”, a PiS nie mógłby straszyć Tuskiem. Straszenie Sikorskim byłoby zaś o wiele trudniejsze.

Nie wątpię, że Radek Sikorski zdaje sobie sprawę z tego, że to on akurat jest na tym bezrybiu dość wybitnym rakiem. I na pewno chciałby sobie porządzić Polską. Jest jednakże człowiekiem – w odróżnieniu od mniej wybitnych kolegów – lojalnym i solidnym. To Tusk musi mu wręczyć teczkę, buławę czy jak tam zwał, a do tego jeszcze wymusić na koalicjantach akceptację tej zmiany. Miejmy nadzieję, że znajdzie w sobie dość realizmu i odpowiedzialności, żeby to uczynić. No, chyba że ma w zanadrzu kogoś jeszcze lepszego.

PS Jest jeszcze jedna możliwość – na wpół fantastyczna, ale tylko na wpół. Drugie pół jest realne. Mam na myśli powrót Aleksandra Kwaśniewskiego. Jakże musieliby być nieprzeciętni nasi liderzy, żeby pójść do byłego prezydenta z misją, jak niegdyś szło się do Piłsudskiego. Gdyby jednak mieli aż taką klasę, to poradziliby sobie z Kaczyńskim sami. Ot, błędne koło.

Reklama