Nasz mondo cane, czyli wszystko idzie źle

To niebywałe, jak strasznie szybko – i to na gorsze – zmienia się ostatnio nasz świat. Cały i ten widziany z naszej lokalnej perspektywy. A jeszcze bardziej zdumiewa to, jak szybko zapominamy i jak szybko sami zmieniamy się wraz z otoczeniem. To tak, jak gdybyśmy zdradzali samych siebie sprzed kilku lat. Po prostu nic nie czujemy. Było, minęło, zmieniło się. Wzruszenie ramion.

No, pomyślmy tylko, co wydarzyło się przez marnych pięć lat. Pięć lat! Dla człowieka w średnim wieku to jednak z wielu pięciolatek. Dla młodego dorosłego – cała jego czy jej dotychczasowa dorosłość. Obiektywnie – kilka procent ludzkiego żywota. A przecież jesteśmy innymi ludźmi w innym świecie. Tylko pięć lat!

Pięć lat temu była pandemia. Przekonaliśmy się, jak łatwo, z dnia na dzień, utracić można podstawowe prawa i jak łatwo władza może narzucić nam warunki stanu wyjątkowego, bez uzasadnienia, ot tak. A my jak gdyby nigdy nic dajemy się zamknąć. Nie, bynajmniej nie twierdzę, że lockdown był niesłuszny itp. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że od samego początku zarządzanie tym kryzysem opierało się na bezwzględnym priorytecie zasady utrzymania władzy w stosunku do imperatywu ratowania życia, a tym samym posłuszeństwa względem zaleceń gremiów naukowych. Zalecenia naukowców traktowano jako niezobowiązujące porady, a my to akceptowaliśmy. Życie ludzkie – jeśli tylko wyrażało się statystyką, a nie miało konkretnego nazwiska – nie liczyło się wcale i nikt właściwie przeciwko temu nie protestował.

Polska straciła ok. 200 tys. obywateli, co właściwie przeszło bez echa, a fakt, że tragiczne zarządzanie pandemią spowodowało w naszym kraju zgony kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy mogli żyć, nie wywołał żadnego rezonansu społecznego. Ta straszna konstatacja w połączeniu z obezwładniającym doświadczeniem braku żałoby oznacza zupełne przewartościowanie życia społecznego. Jesteśmy, jak się okazało (nie tylko w Polsce), o wiele, wiele gorsi, niż mogliśmy przypuszczać.

Potem przyszła wojna w Ukrainie. Mobilizacja emocjonalna, a przede wszystkim praktyczna, która ogarnęła może nawet co trzeciego Polaka, była zjawiskiem budującym i spektakularnym. Poczuliśmy atmosferę, jakiej nie było w naszym kraju od roku 1989. Sam myślałem, że to coś więcej niż solidarność oparta na lęku. Lęku, że Rosjanie pokonają Ukrainę i ruszą na Polskę. Dobry rok można było mieć złudzenie, że coś trwale się zmieniło pomiędzy narodem polskim i ukraińskim – tak bardzo sobie niechętnymi od stuleci. Teraz widzimy aż nadto dobrze, że nie zmieniło się nic. Niechęć powróciła, gdy tylko lęk ustąpił przekonaniu, że Ukraina będzie się długo trzymać, a Rosja jest zagrożeniem długookresowym, tak jak ryzyko, że dostanie się raka.

No właśnie. Pięć lat temu Polska nie miała wrogów, a myśl, że potężny kraj mógłby naprawdę nam zagrażać, była „abstrakcyjna”. Coś tak strasznego jak realne zagrożenie inwazją rosyjską w ciągu kilku miesięcy stało się dla nas „nową normalnością”. Żyjemy sobie w cieniu nadciągającej wojny. I co możemy z tym zrobić? Niewiele. A skoro niewiele, to mamy business as usual. To niesamowite, jak normalną rzeczą może być nienormalność, która po prostu jest pewnym trwałym stanem rzeczy. Tymczasem trwałe stany rzeczy są właśnie tym, co traktujemy jako zastane okoliczności, które trzeba zaakceptować. I tak to właśnie akceptujemy sobie, że mamy za miedzą potężnego wroga. Wroga! Pierwszy raz od drugiej wojny światowej.

Do niedawna wydawało się nam, że są na tym świecie pewniki. Na przykład takie, że USA są państwem demokratycznym i praworządnym, a w razie czego przyjdą Europie z pomocą. Dziś oba te „artykuły wiary” stały się zaledwie przebrzmiałymi mitami. Na naszych oczach zawaliła się amerykańska demokracja, a wiara w parasol NATO rozpostarty nad Polską warta jest tyle co modlitwa o pokój – niechaj sobie wierzy, kto chce. Było, minęło. Trzeba teraz żyć z Ameryką Trumpa.

Zdziczenie polityki sięgnęło również Europy i Polski. Gdy Lepper zapowiadał, że „Wersal się skończył”, to nie wiedział, co mówi. Te kaskady i powodzie oszalałego chamstwa i warcholstwa, jakie przyniosła ze sobą władza PiS i które przeniosły się na obecnie polityczne interludium, byłyby czymś niewyobrażalnym jeszcze dekadę temu. Dziś właściwie wszystko ujdzie. Nie ma już żadnych granic dla oszczerstwa, szyderstwa i łgarstwa. Warcholenie i wulgarność stały się niemalże cnotami, a w każdym razie sprzedają się i procentują politycznie znacznie wyżej niż jakakolwiek forma kulturalnego zachowania.

To zdziczenie ma swoje korzenie w wielkich portalach społecznościowych i komunikacji internetowej. W ciągu kilku lat większość ludzi opanowała choroba polegająca na uzależnieniu od czynności przewijania wiadomości. A są to, przeciętnie biorąc, jakieś infantylne i ogłupiające bzdury albo „fejki”, które pakują nam prosto do mózgów bezwzględne korporacje technologiczne, zarabiające na manipulowaniu naszą uwagą i naszymi emocjami. Doszliśmy do takiego momentu, w którym polityka zmieniła się w technologię polityczną, a jej sprzedawcami są wielkie korporacje internetowe. To one dysponują narzędziami, dzięki którym masa „konsumentów polityki” zachowa się tak, jak życzy sobie zamawiający usługę. W takich warunkach tradycyjna walka polityczna, nie mówiąc już o „demokratycznej debacie publicznej”, traci wszelkie znaczenie.

Na dodatek minione pięć lat to również inwazja oprogramowania AI, które odbiera sens pracy i twórczości. Na razie jego ofiarą padło pisanie referatów czy wypracowań, ale wszyscy wiemy, że to tylko początek wielkiej utraty sensu. Za kilka lat każdy wysiłek, aby wymyśleć i zrealizować coś ciekawego – napisać piosenkę albo zrobić ładne zdjęcie – będzie po prostu bez sensu. Po co? Już dziś programy tworzą „na czwórkę”. Za chwilę każdy będzie miał Szekspira z Mozartem w tylnej kieszeni spodni.

No i wreszcie klimat. Pięć lat temu, czyli trzy wojny temu, mieliśmy jeszcze cień nadziei, że skoordynowane działania państw i organizacji międzynarodowych doprowadzą do odsunięcia w czasie katastrofy klimatycznej. Gdzie te czasy! Po wyborze Trumpa na drugą kadencję świat się poddał. Po prostu czeka nas wzrost temperatur o blisko dwa stopnie w ciągu najbliższych dekad. Czekają nas upały, powodzie, huragany, pożary, brak wody i wielkie migracje za wodą i chłodem. Trudno. Właśnie się o tym dowiedzieliśmy, ale co mamy z tym zrobić? Mamy się powiesić?

W tym czasie schyłkowym, czasie zmierzchu świata, jaki znamy i rozumiemy, skazani jesteśmy na bezczynność i bierność. Nawet nie udajemy, że nic się nie dzieje. Po prostu dzieje się bez naszego udziału, więc musimy żyć, jak gdyby nigdy nic. Tak jak to się robi w czasie wojny, gdy ma się szczęście być daleko od frontu.

A jednak to coś paskudnego, lepkiego i oślizłego. Świat się psuje, a nasza bierność i wymuszona przez bezradność obojętność na to zepsucie psuje i nas. Stajemy się coraz paskudniejsi, razem z paskudniejącym z roku na rok światem.

Reklama