Alaska to fantazmat. Prawdą jest Sahara
Trudno sobie wyobrazić bardziej ekscentryczne miejsce do odgrywania koncertu mocarstw niż Alaska – odległa kraina pełna czystej wody i rześkiego powietrza. Alaską się handlowało, to i można na Alasce pohandlować innymi. Na przykład Donbasem.
Satrapowie i możnowładcy umieją handlować i wojować. Ale losy świata nie zależą już od tych umiejętności. Są umiejętności ważniejsze – takie jak tworzenie technologii informatycznych i operowanie nimi – i ważniejsze czynniki decydują o losie naszych dzieci. To, jaki drań rządzi Rosją, a jaki znów pajac Ameryką, ma znaczenie jedynie duże, ale nie bardzo duże ani tym bardziej nie jest kluczowe.
Kluczowe znaczenie ma to, co się będzie działo z AI, a jeszcze większe to, jak szybko i w jaki sposób przegrzanie planety zacznie dewastować życie setek milionów ludzi na całym świecie. Jeśli AI zdewastuje wszystkie zawody kreatywne, a globalne ocieplenie wywoła w ciągu kilkunastu lat kilka wielkoskalowych katastrof, to naprawdę przestanie mieć aż tak wielkie znaczenie, jak przebiegają granice między państwami i kto gdzie wygrał wybory lub inaczej wziął władzę. Te bardzo ważne sprawy zostaną dramatycznie przesłonięte przez sprawy o znaczeniu egzystencjalnym – masowe ludzkie nieszczęścia, masową migrację klimatyczną i wielkie niedobory zasobów, na czele z wodą. Złe scenariusze mówią o kilkunastu latach, dobre – o kilkudziesięciu. Tak czy inaczej, jeśli masz dziś, dajmy na to, 40 lat, to zobaczysz świat jak z horroru.
Piszę to pod wrażeniem kilkudniowego pobytu w Sewilli i Kordobie. To najgorętsze w historii lato w Andaluzji. W lipcu zanotowano temperatury powyżej 45 stopni, a teraz trwa najdłuższy w dziejach pomiarów okres z kolejnymi dniami, w których temperatura przekracza 40 stopni. To już ponad tydzień!
Jestem silny i zdrowy. Mogłem jakoś chodzić po Sewilli w tym piekielnym upale wraz z nielicznymi równie jak ja zdrowymi i zdeterminowanymi turystami. Przejdziesz 500 metrów, posiedzisz, popijesz wody, potem znowu 500 metrów, kawa i woda w chłodnej kawiarni. I tak dalej. Pieniądze robią robotę, jak zwykle. Ale pamiętam również swoje może niezbyt chwalebne, lecz pouczające wycieczki na skraj Sahary. Widziałem, jak w 40-stopniowym upale wegetują biedni mieszkańcy pustynnych osad i wiosek. Do całej beznadziei ich życia latem dołączał ten piekielny skwar, do którego jakże są przyzwyczajeni!
Tylko że przyzwyczajenie ma swój limit. I jest to limit, powyżej którego cały system adaptacji organizmu człowieka do wysokich temperatur kompletnie wysiada. I nie ma wtedy żadnego znaczenia, że 42 stopnie to dla ciebie betka, a na upał narzekasz dopiero, gdy już trzeci dzień jest 44. Po prostu zaczynasz umierać.
Bawiąc się w wytrzymywanie upału na ulicach Sewilli, miałem czas na to, żeby pomyśleć o tych, dla których to nie będzie zabawa. O tych, którzy nie mają w domach klimatyzacji, a każdego roku jest w ich mieście goręcej i goręcej. Już dziś brakuje w Teheranie wody. A co będzie, gdy nad tą metropolią za pięć albo za piętnaście lat rozłoży się obszernym siedzeniem „bańka ciepła” o temperaturze przy gruncie sięgającej 50 stopni? I posiedzi sobie, ot, tydzień? Co będzie, gdy na to nieszczęście nałoży się drastyczny niedobór wody i energii elektrycznej? Każdego dnia przybywać będzie osób pozbawionych klimatyzacji, służby będą działać coraz gorzej, szpitale będą przepełnione, picie zanieczyszczonej wody doprowadzi do epidemii… I tak dalej. Może w wyniku tej katastrofy umrze „tylko” kilkanaście tysięcy ludzi. Może. A może upał potrwa nieco dłużej i liczba zgonów przekroczy sto tysięcy? Ot, jeden procent populacji. Najstarsi, chorzy…
A teraz wyobraźmy sobie, że pewnego lata taki dramat wydarzy się w pięciu miastach Bliskiego Wschodu. A może jeszcze w pięciu innych w Afryce. I co? Może upadnie jakiś reżim. Może popłyną wielkie środki pomocowe, aby tylko uniknąć wielkiej fali migracji klimatycznej. Trzeszczący w szwach, przeludniony i niewydolny energetycznie świat jeszcze utrzyma się w ryzach. Na granicy wytrzymałości. Tylko że następnego roku albo pięć lat później, gdy już wszyscy zdążą zapomnieć o tamtej tragedii, tragedia powtórzy się – i to w większej skali. Umrze już nie milion ludzi na pięciu milionach kilometrów kwadratowych (cóż to jest dla globalnego Południa!), lecz dziesięć milionów. I co wtedy?
Wtedy wszystkie tamy pękną. Gdy wielkie masy ludzkie ogarnie paniczny strach przed morderczym słońcem, to po prostu zaczną uciekać – w bezładzie, w góry i nad morze. A przede wszystkim do krajów, gdzie po prostu będzie dało się żyć. I żadne spotkania na szczycie na Alasce ani nawet na Antarktydzie nic już nie pomogą. Część świata będzie musiała zostać opróżniona, a niektóre szczęśliwe kraje, gdzie dzisiaj prawie nikt nie mieszka, za to piękne lasy i modre jeziora wśród gór samym swym widokiem uszczęśliwiają człowieka, staną się domem wygnańców. Wielu milionów wygnańców – ofiar okrutnego Słońca.
Nasze nieprzygotowanie na te więcej niż prawdopodobne wydarzenia jest porażające. Nie mamy nawet planu A, nie mówiąc o B i C. Nie mamy kompletnie nic. Jedyny sposób, jaki znamy, to chować głowę w piasek i udawać, że nic się nie dzieje. Albo że chodzi o emisję gazów cieplarnianych. Owszem, chodzi o CO2. Chodzi o metan. Ale przede wszystkim chodzi o to, co będą jedli i pili ci, którzy uciekną na północ. Bo żadna „polityka klimatyczna” już nie zapobiegnie katastrofie. Te czasy minęły. Trzeba było działać pięćdziesiąt lat temu, trzydzieści lat temu. Teraz możemy jedynie nieco ograniczyć jej zakres. Ot, zrealizujemy „cel klimatyczny” do roku 2050 i uratujemy w ten sposób kilka milionów ludzkich istnień. Bardzo dobrze, ale od tych wirtualnych milionów ważniejsze są miliony tych, którzy znajdą się w realnym piekle na ziemi, jakie już nieodwołalnie zgotowały nam nasze spalinowe technologie.
Czas zbierać wodę i żywość. Czas ją racjonować i zapobiegać marnotrawstwu. Czas gromadzić materiały budowlane i zbroić tereny. Aby w dniu, gdy przybędą do nas wygnańcy Słońca, być choć trochę przygotowanym. Przygotowanym na ekstremalnie szybką budowę osiedli i dostarczenie środków do życia milionom ludzi przez wiele miesięcy. Ale czy wyobrażacie sobie rząd, który miałby odwagę poczynić takie inwestycje, poświęcają na nie kilka procent dochodu narodowego? Albo naród, który na taki rząd chciałby głosować? No właśnie. Polityka czasami jest bezsilna.