Pokój obłudy

Gdy na Ukraińców leciały kolejne rosyjskie bomby, Ameryka rozwijała przed rosyjskim satrapą czerwony dywan. Trudno o bardziej wymowny obrazek ilustrujący obłudę światowej polityki. Dla USA liczy się tylko jedno: niech się skończy ta awantura w „byłym Związku Radzieckim”, żeby jak najszybciej można było przejść do business as usual, czyli do handlu i codziennych przepychanek między mocarstwami.

Trump potrzebuje Rosji bliżej siebie, w przeciwnym razie w krótkim czasie Rosja stanie się protektoratem chińskim. Inni przywódcy też się tego obawiają, więc po cichu sprzyjają Trumpowi, który chce wymusić na Ukrainie oddanie wschodnich terenów Rosji, a na Rosji chce wymusić zadowolenie się tymi zdobyczami i rezygnację z planów osadzenia w Kijowie swojego człowieka.

Trzeba sobie jasno powiedzieć, że dla światowej opinii publicznej wojna w Ukrainie jest jednym z egzotycznych konfliktów o charakterze wewnętrznym. Są jakieś sporne terytoria, jak to często bywa między państwami, ale nie ma powodu się do tego mieszać. Dla kogo ma znaczenie, czy jakiś tam Donieck jest akurat w granicach Ukrainy czy Rosji? Kogo obchodzą argumenty za i przeciw obu możliwościom?

Właściwie nikogo. A co więcej, wielu Ukraińców z zagarniętych przez Rosję terytoriów ukraińskich jest z tego w zasadzie zadowolonych, bo bardziej czują się związani z państwowością rosyjską niż ukraińską. „Wielu” to nie znaczy większość, ale nie jest to również jakaś marginalna mniejszość. Dlatego światowa klasa polityczna uważa wojnę, w której Rosja napadła na Ukrainę, za mimo wszystko konflikt o terytoria i przynależność państwową pewnej grupy ludzi, a nie przypadek zwykłej brutalnej ekspansji kolonialnego mocarstwa.

Ukraina jako państwo istnieje od niedawna i mało kto w sferach politycznych postrzega granice tak młodego państwa za nienaruszalny dogmat. Poparcie dla Ukrainy opiera się więc nie na przekonaniu, że jej obecne granice są nienaruszalne i bezdyskusyjne, lecz na niezgodzie na zmianę granic metodą militarnej agresji.

Biorąc to wszystko pod uwagę, trzeba sobie jasno powiedzieć, że świat chce, aby ta wojna się skończyła, i ten cel jest nieporównanie ważniejszy dla przywódców politycznych niż odzyskanie podbitych terytoriów. Dlatego można zakładać, że znaczna część okupowanych obecnie terenów, na czele z Krymem, Ługańskiem i Donieckiem, pozostanie przy Rosji, nawet jeśli będzie się to w „międzynarodowym obrocie prawnym” nazywać „zarządem tymczasowym” czy jakoś inaczej.

A jeśli terytoria podbite przez Rosję pozostaną przy Rosji, to oznacza, że wygrała wojnę. Dane przez Zachód Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa nie zrobią na Moskwie wielkiego wrażenia. Dalszy podbój Ukrainy będzie się bowiem dokonywał metodami szpiegowskimi i polityczno-propagandowymi. Prędzej czy później, w wyborach za rok albo za pięć lat, uda się Rosji zainstalować w Kijowie władze generalnie prorosyjskie, tak to bywało już w przeszłości.

Rosyjskie zbrodnie zatrą się w pamięci, albowiem tak to już jest ze zbrodniami. Ludobójczy reżim Stalina wymordował głodem ponad cztery miliony Ukraińców. Kilka lat później miliony Ukraińców ginęły w walce z Niemcami i w obronie Związku Radzieckiego, i „za Stalina”. Bo to po prostu tak nie działa, że jak jeden naród gnębi drugi, to ten gnębiony zieje nienawiścią do gnębiciela. Związki kulturowe i rodzinne są czynnikiem nieporównanie silniejszym w kształtowaniu się relacji międzynarodowych niż zakończone już wojny i związane z nimi zbrodnie.

Ukraina leży w fatalnym miejscu na mapie. W dodatku cała jej kultura i historia stanową wielki i bolesny splot z kulturą i historią Rosji, której państwowość poczęła się zresztą w Kijowie. Nie ma co liczyć na to, że Ukraina stanie się drugą Polską – krajem zintegrowanym z Zachodem.

Wojna pewnie niedługo zacznie wygasać, a nowe granice zaczną się ustalać. Pojawią się pierwsze umowy dotyczące obronności i odbudowy. Ukraińcy odetchną. Być może porwane przez Rosjan ukraińskie dzieci wrócą do ojczyzny. Świat poczuje ulgę. A Rosja powróci na pełnych prawach do światowego obiegu gospodarczego i polityczno-dyplomatycznego. Bo wojny mają to do siebie, że wygrywa silniejszy, a inni chcąc nie chcąc muszą zaakceptować nowy stan rzeczy wynikający ze zwycięstw militarnych i wymuszonych siłą traktatów pokojowych.

Ukraina przetrwa i będzie zapewne całkiem nieźle prosperującym krajem, jednakże autorytaryzm i korupcja nie znikną z jej codzienności, bo zbyt silnie zakorzenione są we wschodnioeuropejskiej mentalności. Nie będzie więc Ukraina ani Zachodem, ani Wschodem, lecz czymś pomiędzy. Tak jak czymś pomiędzy są Bałkany i Turcja. To nic szczególnego. Wiele krajów ma taki tranzytywny status. Do jakiegoś stopnia dotyczy to również Polski, która przecież na wschód od Wisły jest krajem wyraźnie wschodnioeuropejskim.

W wielkiej polityce zawsze wygrywają wielcy. Za rok Trump pogwarzy sobie przyjaźnie z Putinem, gratulując sobie i jemu „rozgrywki”. I będzie im zawsze bliżej do siebie niż do jakiegokolwiek przywódcy mniejszego kraju, choćby nie wiem jak dzielnego i jak demokratycznego. Bo mali są mali, a wielcy muszą się trzymać razem. To ich klub rządzi światem, a w klubie nie można sobie pozwolić na większe awantury. Głębokie fotele, ciepłe dywany, drogie alkohole i cygara to właściwa scena i rekwizyty wielkiej polityki. A okopy na rubieżach i odgłosy wojny to tylko dekoracje w tle.

Reklama