Mirosław Chojecki nie żyje

W wieku 76 lat 10 października zmarł jeden z liderów opozycji czasów gierkowskich, wydawca i twórca filmów dokumentalnych Mirosław Chojecki. Odszedł tego samego dnia, co prof. Adam Strzembosz. Obaj – każdy na swój sposób – w zdecydowany sposób przyczynili się do powstania demokratycznej Polski. Takie dwie śmierci jednego dnia to naprawdę za dużo.

Nie należę do kręgu osób, które z racji zasług i życiorysu powinny skreślić kilka słów na okoliczność śmierci Mirka Chojeckiego, nazywanego przez przyjaciół Chojem. Czynię to jednakże z potrzeby serca, a dokładnie z wdzięczności, bo dzięki temu, że znał mnie od (mojego) urodzenia, będąc przyjacielem starszych członków naszej rodziny, w roku 1987 pozwolił mi przez dwa miesiące pracować w paryskim „Kontakcie”, czasopiśmie i wytwórni filmowej, którym szefował. Uczyłem się tam, zarabiałem na utrzymanie w Paryżu, a także zacząłem pisać. Mój publicystyczny debiut to krótki artykulik w „Kontakcie”, wzywający do ścisłej współpracy leciwych KOR-owców z opozycyjną młodzieżą.

Bawiąc w Paryżu na urodzinach Choja mogłem się przekonać, jak wielkim był autorytetem i jako bardzo ludzie podziwiali jego działalność. A kto podziwia ją dzisiaj? Na szczęście jest takich coraz więcej. Bywało wszak inaczej. Bolesnym symbolem niedocenienia postaci Mirosława Chojeckiego i tego, co jako najważniejszy podziemny wydawca, twórca oficyny NOWa (Niezależna Oficyna Wydawnicza) uczynił dla demokratycznej opozycji i nieocenzurowanego życia kulturalnego w naszym kraju, było odmówienie mu przez Instytut Pamięci Narodowej, kierowany wówczas przez Jarosława Szarka, statusu działacza opozycji demokratycznej, przez co nie otrzymał należnego mu jak mało komu niewielkiego dodatku kombatanckiego. To bolesne świństwo zrobił mu urzędnik PiS – jednym „nie” poniżając legendę opozycji, człowieka schorowanego i będącego w potrzebie oraz… działacza społecznego o prawicowych poglądach. Potem jednak nastąpiła jakaś wolta, bo IPN pod dyrekcją Karola Nawrockiego Chojeckiego już docenił – i to z wzajemnością, skoro wszedł w skład komitetu honorowego kandydata na urząd prezydenta RP Karola Nawrockiego (wcześniej był w analogicznym komitecie Donalda Tuska). Natomiast w 2022 r. Andrzej Duda nadał Chojeckiemu order Orła Białego. Nie było łatwo, lecz w końcu ojczyzna doceniła najskromniejszego z charakteru, lecz całkiem niewątpliwego swego bohatera.

Tak, KOR-owiec Chojecki był trochę „endekiem”, zwłaszcza w ostatnich latach. Nic w tym dziwnego, skoro pochodził z AK-owskiego domu. Jego matka, z którą był bardzo zżyty, była w powstaniu łączniczką batalionu „Parasol”, a wcześniej uczestniczką zamachu na Kutscherę. Mirek był dumy z tego dziedzictwa, a jego patriotyzm był, by tak rzec, powstańczy. Jednakże nie patos nim powodował, lecz jakieś niezwykłe połączenie cichej skrzętności, nieprawdopodobnej odwagi, pracowitości i sprytu. Owszem, był zawodowym opozycjonistą. Nie rewolucjonistą, lecz opozycjonistą. Nie straszne mu było PRL-owskie więzienie, nie zatrzymywał się w obliczu represji, które przyjmował na siebie jak element codzienności. Zaczynał już w roku 1968 jako uczestnik marcowych wydarzeń w Warszawie. Jednak na pełną skalę zaangażował się w działalność opozycyjną po wydarzeniach radomskich w 1976 r., czyli w epoce KOR. Był współtwórcą Komitetu Obrony Robotników, odpowiedzialnym za wydanie podziemnej prasy, na czele ze słynnym Biuletynem Informacyjnym KOR. Wkrótce potem stworzył NOW-ą, pełnoskalowe wydawnictwo podziemne, które karmiło wolnym słowem i zakazaną literaturą tysiące złaknionych tego przedstawicieli polskiej inteligencji.

Mirek siedział nieraz, nieraz był przesłuchiwany, a nawet bity przez SB-eków. W 1980 r. miał proces i dostał wyrok, lecz nadchodziła już odwilż i uniknął dłuższej odsiadki. Był w Paryżu, gdy zaczął się stan wojenny. Pozostał tam i wkrótce założył, wraz z grupą przyjaciół, prężny ośrodek wydawniczy i filmowy. Jednocześnie niestrudzenie i skutecznie „organizował” sprzęt i pieniądze dla podziemnej Solidarności oraz wspierał opozycjonistów, którzy tego potrzebowali. Jego sprawność i sprawczość były imponujące. Cichy i uprzejmy, miał w sobie wiele z bossa. Nie do wiary, ale pod koniec lat 80. jeździł po Paryżu samochodem wyposażonym w telefon satelitarny. Ale w bagażniku musiał mieć kanister z benzyną.

Człowiek łagodny, a tyle o nim anegdot! Nie mnie je opowiadać. Ani ja mu brat, ani swat. Po prostu miałem szczęście go znać. Niech inni piszą ważniejsze wspomnienia, jak to się robi na wieść o śmieci kogoś wybitnego i lubianego. Pozwolę sobie jednakże dodać jeszcze jedno, niejako w imieniu środowiska żydowskiego. Otóż Mirek był wydawcą, opozycjonistą, lecz w wolnej Polsce przede wszystkim filmowcem. I w ramach tej filmowej działalności stworzył bezcenny dla kultury żydowskiej w Polsce międzynarodowy festiwal Żydowskie Motywy. Odbywał się on (i mam nadzieję, że nadal będzie się odbywał) w Warszawie, w kinie Muranów.

Śmierć Mirka „Choja” Chojeckiego pogrąża w przeszłości niedopamiętaną i niedocenioną epopeję romantyczną polskiej inteligencji, która ponad podziałami zdobyła się na opór wobec autorytarnej władzy z odruchu niezgody na krzywdę robotników. Dziś nie zostało już prawie nic z tamtego, jakże nieodległego przecież w czasie, etosu i atmosfery. I w dodatku nie ma nawet Mirka. Było skromnie, było dzielnie – znikło pod walcem historii. O KOR pamiętają dziś głównie pasażerowie autobusu 175, jadący na warszawskie lotnisko. Przystanek KOR znaczy, że lotnisko już blisko. Dobre i to.

Może to niemądre, lecz z sentymentu zamieszczam tu zdjęcie zrobione pół wieku temu ręką Mirka Chojeckiego. Mirek przysłał mi je kilka lat temu mailem ni z tego, ni z owego. Ten większy chłopiec to ja, a mniejszy to Dawid, najstarszy syn Mirka. Dzieci i wiele innych osób Mirek pozostawił w żałobie i smutku, jak to ludzie dużego formatu. Niech ich wszystkich pocieszy myśl, że czas niepamiętania o Mirku się skończył.

Reklama