Dobra strona złej muzyki
Trwa sąd nad André 3000. Trochę spóźniony, bo dyskusja powinna się odbyć przy okazji New Blue Sun, fletowej płyty rapera Outkastu. Tamta jednak wydawała się przynajmniej w miarę dorobiona koncepcyjnie i poparta autentyczną, choćby i amatorską z ducha fascynacją. Tę nową, fortepianową epkę 7 Piano Sketches, profesjonalny pianista jazzowy Matthew Shipp nazwał właśnie „okropnym gównem”, może trochę w ramach popisu, ale rzeczywiście – poza utworem Off Rhythm Laughter, gdzie przynajmniej zaczyna się wykluwać jakaś myśl – wydaje się ona efektem kilku kwadransów zabawy z klawiaturą. Tak naprawdę jest to rzecz starsza (na co wskazuje wpis autora na Instagramie), nagrywana w domu na mikrofon w iPhonie (miała nosić tytuł Najlepszy najgorszy album rapowy w historii – bo nie było rapu). I ewidentny humbug. Być może żart. Przejechał się na nim recenzent Pitchforka, spekulując na temat możliwych skojarzeń z Theloniousem Monkiem i głupio tłumacząc oczywiste (że przecież to nie Jarrett). Przejechał się niestety też sam Shipp, który próbując skopać tyłki zakłamanym mieszczanom i mocno się nakręcając całą aferą – w gruncie rzeczy ciągle dość środowiskową, choć nadającą mu na chwilę influencerski status – sam wypadł ostatecznie trochę jak wywyższający się reprezentant burżuazji, spekulując nie tylko na temat muzyki, ale i na temat stanu ducha rapera. Tkwi ten wyższościowy dżin gdzieś głęboko w butelce z impro i jazzem, Shipp go wywołał – nawet jeśli przypadkiem i w dobrej wierze. Przy czym dalej ma mikrozasięgi w porównaniu z gwiazdorem Outkastu, a w streamingu najpopularniejsze utwory Shippa mają po latach mniej odsłuchów niż 7 Piano Sketches po siedmiu dniach. A można było zrobić to, co należało: pomilczeć i obserwować z rozbawieniem, kto opublikuje kolejny pean na cześć André Benjamina.
Są jednak pożytki z amatorsko czy półamatorsko tworzonej muzyki. Z 7 Piano Sketches akurat z grubsza żadne, bo to konwencja i prymitywna, i oczywista, ale z New Blue Sun jednak trochę ich było – dzięki wprzęgnięciu Dre w szerokie off-jazzowe środowisko, zwróceniu uwagi na nieco bagatelizowany instrument. Nie namawiam jednak nikogo do śledzenia tych celebryckich płyt (bo choć raper Outkastu ma na koncie rzeczy wybitne, tu błyszczy ewidentnie dzięki celebryckiemu statusowi), chciałbym przekierować Waszą uwagę na inny album.
Chodzi o wydaną właśnie Natureza morta sygnowane przez Antropoceno, znaną również jako Lua Viana czy Moodaughter artystyczną osobę niebinarną z Brazylii. To inspirowany książkami The Falling Sky (Daviego Kopenawy i Bruce’a Alberta) oraz Ideas to Postpone the End of the World (Ailtona Krenaka) concept-album poświęcony kryzysowi klimatycznemu. A zarazem list miłosny do brazylijskiej tradycji, z nurtem Tropicalia na czele. Lua Viana czerpie bowiem wprost z emocji, która w społeczeństwie brazylijskim po rekordowych pożarach amazońskich lasów wydaje się szczególnie silna. I przekłada się na globalne problemy. A przy tym łączy lokalne z globalnym na planie czysto muzycznym. Rytmy bossa novy i samby udało mu się – w inny, mniej pozorowany sposób niż w nagraniach choćby Sepultury – połączyć z gęstym, ale niezbyt ciężkim brzmieniem, które czerpie inspirację z metalowych konwencji.
Ten metal jest tu przepuszczony przez filtr shoegaze’u, czyli mocno przetworzonej efektami muzyki gitarowej o zupełnie innej konwencji. Naprowadza na to zresztą obecność – gościnnie – Koreańczyka Parannoula. Stąd pewnie ta lekkość i ażurowość, przy „zgęstkach” bębnów i wokalach zbliżających chwilami rzecz do black metalu. I stąd oryginalność. Ale nie perfekcjonizm producencki. Jedyne, co można mieć do zarzucenia Antropoceno, to fakt, że brzmi od początku do końca jak album produkowany w domowych (i korespondencyjnych, jeśli chodzi o gości) warunkach. Dla niektórych będzie to zaleta i oczywiście nie mamy do czynienia z nagraniem na iPhone’a, jak u Dre, warto jednak ostrzec, że cały ten producencki pomysł – bardzo lotny i sprawnie zrealizowany – ma na wyjściu efekt o nieco chałupniczym sznycie. Co będzie słychać w świetnych kulminacjach takich utworów jak 222 Dias de Calor Extremo czy The Waves. To jest ten półamatorski element, o którym mówię. Nie ujmuje on jednak wiele efektowi końcowemu. A może nawet dodaje? W końcu trudno zdecydować, czy to krzyk rozpaczy, czy już szloch na koniec świata. I czy to metalowy pogrzeb, czy jednak taniec w rytmie samby na grobie cywilizacji.
ANTROPOCENO Natureza morta, Longinus 2025