W dawnej Warszawie zupełnie jak dziś

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Czytam wspaniałą książkę świetnych autorów. To „Historia polskiego smaku” Mai i Jana Łozińskich, których inne, wcześniejsze dzieła tu polecałem. Zanim książkę skończę czytać i napiszę recenzję zamówioną przez „Czas wina” przytoczę tu mały kawałeczek tego pysznego (podwójnie) dzieła, bo naprawdę warto. Zwłaszcza, że ten kawałek ma odniesienia do dzisiejszych czasów i dzisiejszej Warszawy.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Prezydent nie wszystkich Polaków

Pojawił się znikąd i trafił na szczyt. To będzie zapewne najbardziej konfrontacyjna prezydentura ze wszystkich dotychczasowych, której skutkiem może być paraliż państwa. Tylko czy Karol Nawrocki faktycznie jest mocarzem, na jakiego pozuje?

Rafał Kalukin

„TAK TO BYWAŁO NA PROWINCJI RZECZYPOSPOLITEJ, zwłaszcza na jej cywilizacyjnie zapóźnionych wschodnich kresach, ale w królewskiej Warszawie panowały zazwyczaj inne obyczaje. Wiatach panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego miasto rozrosło się i zeuropeizowało. Ściągały do niego rzesze magnatów, szlachty, cudzoziemców, a na ich potrzeby otwierano coraz to nowe traktiernie, winiarnie, kawiarnie i cukiernie (najbardziej znane Lessela na placu Saskim i Carluccia przy Długiej). W Sejmie roznoszono butelkowane piwo, owoce, ciastka i cukierki, w teatralnym bufecie sprzedawano lemoniadę, orszadę, czyli orzeźwiający napój z tartych migdałów gotowanych z cukrem, modny poncz, herbatę z cytryną, lody, biszkopty.
Nawet wprost na ulicach (jeszcze nie wszystkie były wybrukowane) przygotowywano naprędce tanie przekąski dla zgłodniałych przechodniów, którzy nie dbali o sztućce i ele?ganckie naczynia. „Przed kościołem św. Krzyża sprzedają ryby świeże i solone wszelkiego rodzaju, owoce, chleb, warzywo, mięso, zupy, jarzyny, kiełbasy itp. na ciągle kurzących się patelniach – relacjonował inflancki podróżnik Fryderyk Schultz. – W okolicy między Starym a Nowym Miastem gotują i smażą, i pieką także na ulicy, a częstują głodnych bez talerzy, grabek i nożów, obchodząc się palcami i zębami”. W modę weszły jaja po furmańsku, czyli gotowane na twardo. Ponoć noszono chętnie kilka sztuk w kieszeniach – wystarczyło gdziekolwiek poprosić o sól i pieprz, i ulubiona potrawa już była gotowa.
BRAKOWAŁO w MIEŚCIE TRAKTIERNI  i garkuchni z przyzwoitym jedzeniem za niewygórowaną cenę. Warszawskie lokale miały opinię wytwornych, lecz drogich. Najbardziej luksusowy warszawski hotel z nowocześnie wyposażoną restauracją – „Pod Orłem Białym” – powstał w 1787 roku przy ulicy Tłumackiej, wzniesiony według projektu Szymona Bogumiła Zuga. Domy zajezdne z doskonałą kuchnią – Nestego, Gąsiorowskiego, Rosengarta – urządzano w XVIII i na początku XIX wieku w opuszczonych siedzibach magnackich zakupionych przez ich wzbogaconych kuchmistrzów. „W niektórych się dukaty przejadają” – pisał Schultz po wizycie w równie modnym jak drogim warszawskim lokalu, słynącym ze znakomitych raków. „Trzyma, gospodarz wielką ich ilość zawsze i karmi, ale sposób ten karmienia jest tajemnicą z dwóch zapewne przyczyn: ażeby współzawodnicy nie chwycili się go i żeby goście odrazy do karmionych nie dostali. Co prawda, to że raki doprowadzą do nadzwyczajnej wielkości i tłustości. Sławne raki, które się poławiają w rzece Odrze, nie dochodzą tutejszych ani wzrostem, ani smakiem. Sposób przyrządzania także szczególny i zachowuje się w sekrecie”. Półmisek owych raków kosztował tyle, ile przez cztery dni wydawał na swoje utrzymanie I robotnik zatrudniony w manufakturze. „Przy tym – jak twierdził Inflantczyk – przyzwoitość i zwyczaj każą nie pić po rakach innego wina, tylko burgunda, szampana lub węgrzyna”.”

No czyż to nie tekst o dzisiejszej stołecznej gastronomii?

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj
Reklama