Ernest Wilimowski, piłkarz przeklęty… czy może wyklęty?

Za sprawą grobu w niemieckim Karlsruhe wrócił na boisko, tym razem polityczne, Ernest Wilimowski – fenomenalny piłkarz grający przed wojną i w jej czasie z dwoma wrogimi orłami na koszulce. Kogo i czy w ogóle zdradził genialny „Ezi”?

Nikt mu za to nie odbierze tytułu najlepszego przedwojennego polskiego piłkarza. Historii, nawet futbolu, nie da się wygumkować, można najwyżej sprytnie trochę zakłamać. Przypadek Wilimowskiego pokazuje, jak niezwyczajnie toczyły się śląskie losy. W 2025 r. wciąż w Polsce niezrozumiałe.

Ernest Wilimowski, przedwojenny napastnik Ruchu Chorzów i jedna z najjaśniejszych gwiazd na polskim piłkarskim firmamencie, ponownie rozgrzewa emocje kibiców. I polityków. Choć od 28 lat spoczywa na cmentarzu w Karlsruhe (Badenia-Wirtembergia), to pamięć o genialnym „Ezim” – zarówno ta dobra, jak i zła – splata się przewrotnie z bieżącą polityką. Były napastnik został ostatnio ponownie ustawiony na perfidnej pozycji: zdrajcy Polski! A wraz z nim ci, którzy z przedwojennym stadionowym herosem sympatyzują i próbują tłumaczyć jego życiową drogę. Bez wątpienia pokręconą.

Oto najkrótsze portfolio Ernesta Wilimowskiego:

To pięciokrotny mistrz Polski z Ruchem Chorzów, dla którego strzelił 117 ligowych bramek, w tym 10 w jednym meczu z Union–Touring Łódź (12:1).

To 22-krotny reprezentant Polski, zdobywca 21 bramek, w tym słynne cztery gole na mistrzostwach świata w 1938 r. we Francji, w meczu z Brazylią (5:6). Mecz, po którym wyciągały po niego ręce wszystkie liczące się kluby Ameryki Południowej.

Ostatni mecz naszej narodowej drużyny w składzie z „Ezim” został rozegrany w niedzielę 27 sierpnia 1939 r. w Warszawie, na stadionie Legii. Polska wygrała 4:2 z Węgrami, aktualnymi wówczas wicemistrzami świata – trzy bramki zdobył Wilimowski.

Miał 23 lata, stał na progu szalonej kariery. Stolica, na którą lada dzień miały spaść bomby, oszalała. Uznano, że był to jeden z najlepszych meczów w historii rodzimego futbolu. Tylko realiści przeczuwali, że będzie ostatnim przed długą wojenną przerwą.

Niestety, był to też ostatni występ „Eziego” pod biało-czerwoną flagą, czego nikt nie przeczuwał. Od 1940 r. Ernest Wilimowski był już zawodnikiem SV 1920 Chemnitz, potem TSV Monachium. W latach 1941-42 reprezentował Niemcy… Z czarnym orłem na koszulce rozegrał osiem spotkań. Zdobył 13 bramek dla państwa, które zlikwidowało byt Polski.

Na boiskach przed wojną, w jej czasie i po strzelił w oficjalnych meczach 683 gole, co do dzisiaj daje mu 15. miejsce na światowej liście strzelców wszech czasów.

Czas na krótkie pytanie, które nachalnie dobija się do głosu: czy Wilimowski to zdrajca, który dumnego białego orła zamienił na czarnego z wrażą swastyką, czy raczej prosty, choć dotknięty iskrą bożą Górnoślązak, zagubiony w skomplikowanych losach Śląska i Europy?

Zanim spróbujemy na nie odpowiedzieć, wróćmy na chwilę do tej „Pamiętnej ostatniej niedzieli…” i do przedwojennej chwały polskiego futbolu po zwycięstwie nad wielkimi Węgrami. Za chwilę rozgrywki ligowe zostaną przerwane na długie lata. Tabela z 1939, na półmetku: Ruch Chorzów, Wisła Kraków, Pogoń Lwów, AKS Chorzów… Wilimowski szedł po kolejne trofea drużynowe i indywidualne.

Po ustaleniach IPN okazało się, że z podstawowej biało-czerwonej jedenastki aż siedmiu graczy wywodzących się ze śląskich klubów trafiło po wrześniu 1939 r. do ligowych drużyn III Rzeszy. Rzecz jasna wcześniej musieli podpisać volkslistę – niemiecką listę narodowościową. Rzecz jasna.

Najlepszy z nich, Wilimowski, zagrał dla reprezentacji Niemiec.

W trakcie wojny kilku byłych reprezentantów Polski wcielono do Wehrmachtu. Ich różne losy stanowią osobną opowieść.

Wszyscy byli zdrajcami Najjaśniejszej czy tylko Wilimowski? Takie pytanie i sto innych podobnych niesie w zapasce historia Górnoślązaków. Pytania, które mieszkają w tej śląskiej zapasce do dziś. Zdrajca? Ofiara? A może jeden z drugą po trochu?

Polska Ludowa wymazała „Eziego” z kart historii sportu. III Rzeczpospolita też mu nie odpuszcza. Teraz emocje powiązały się dodatkowo z jego grobem na niemieckim cmentarzu w Karlsruhe. Część, na której jest pochowany, ma być zlikwidowana.

Pierwszy poinformował o tym red. Paweł Czado z katowickiego Sportu: „Dostałem sygnał od kolegi z Niemiec, że władze miasta postanowiły przeznaczyć ten akurat fragment nekropolii na inne cele. W efekcie grób może zwyczajnie przestać istnieć. Jedynym wyjściem jest ekshumacja i przeniesienie nagrobka w inne miejsce cmentarza”. Szacunkowy koszt przedsięwzięcia to 20 tys. euro (ok. 100 tys. zł).

Kibice Ruchu Chorzów natychmiast podjęli rękawicę, ogłaszając internetową zrzutkę z takim uzasadnieniem: „Ernest Wilimowski był wybitnym piłkarzem, jednym z najlepszych napastników przedwojennej Europy. Znany z niezwykłej szybkości, dryblingu i skuteczności strzeleckiej. Jego talent strzelecki był fenomenalny. W barwach Ruchu Chorzów zdobył wiele tytułów mistrza Polski i króla strzelców. (…) Jego talent i kontrowersyjna historia życia czynią go jedną z najbardziej fascynujących postaci w historii futbolu”.

To wszystko jest prawdą.

Pod koniec minionego tygodnia do Karlsruhe pojechał europoseł Łukasz Kohut, o czym powiadomił na platformie X: „Ernst Wilimowski – najlepszy piłkarz w historii Śląska. Najpewniej najlepszy napastnik w historii reprezentacji Polski. Celowo zapomniany i wygumkowany, bo po 1939 r. grał dla Niemiec. (…) Jego życiorys to historia jak z Hanki – śląski los w pigułce” („Mianujom mie Hanka”, monodram na podstawie powieści Alojzego Łyski, głoszony po śląsku na deskach Teatru Korez w Katowicach, pokazany w Sejmie przy okazji debaty językowej – JD).

„Dzisiaj odwiedziłem cmentarz w Karlsruhe i spotkałem się z przedstawicielami ratusza w tej sprawie. (…) Interweniujemy także w PZPN i DFB (Niemiecki Związek Piłkarski – JD), bo zbiórka swoje, ale ten moment warto wykorzystać, aby tak polski i niemiecki związek stanęły na wysokości zadania i sypnęły groszem na ekshumację i godne upamiętnienie LEGENDY w Karlsruhe, gdzie zmarł w 1997 r.”.

Że też Kohut nie wiedział, że grzebie w bombie!

Jego wpis rozsierdził prawdziwych patriotów – na X zareagował Paweł Jabłoński, poseł PiS ze Śląska, i z ojczyźnianej flanki wszedł z „Ezim” w kampanię wyborczą: „Tak, drodzy państwo. Jeden z bliskich sojuszników Trzaskowskiego, europoseł Łukasz Kohut, staje w obronie człowieka, który w 1939 r. zdradził Polskę i przeszedł na stronę hitlerowskich Niemiec. Grał w koszulce ze swastyką na piersi i brał od Niemców pieniądze, gdy jego koledzy z reprezentacji Polski byli przez tych Niemców mordowani. A Kohut domaga się dziś, żeby PZPN sypnął groszem na upamiętnienie tego zdrajcy. Nie miejmy złudzeń, tacy ludzie jak Kohut są i będą przeciw Polsce ZAWSZE i w KAŻDEJ sprawie, gdy po drugiej stronie jest interes Niemiec” – napisał poseł PiS, były wiceminister spraw zagranicznych.

I rozpętał piekło po stronie, która skoczyła ogrzać się w piekielnym ogniu. Za Wilimowskim niby za Kmicicem poniosło się szczere patriotyczne zawołanie – ni to Jabłońskiego, ni to Zagłoby: zdrajca, zdrajca, po trzykroć zdrajca! I poleciało daleko w knieje, gdzie powtarzały je dęby dębom, bukom buki – łapiąc się za głowę, nie wiedząc, co jest grane. Zdrajca? Ofiara? Jedno z drugim pospołu?

Do tego wyrywnego ojczyźnianego spektaklu włączył się niespodziewanie, także na X, Dawid Malcherek z Ruchu Narodowego, członek rady politycznej tej partii. Wytknął mianowicie rzeczonemu Jabłońskiemu, doktorowi praw, kompletną ignorancję w zakresie śląskiej historii, całkowicie odrębnej, osobnej i wyłącznej. A narodowcy, jak wiadomo, Polskę i polskość Śląska stawiają ponad wszystko. Może nawet wyżej, niż czyni to PiS, co wyrażam z obawą:

„Historia Wilimowskiego doskonale pokazuje, z czym zmagali się mieszkańcy Górnego Śląska podczas wojny – masowe wpisy na volkslistę (do której podpisania pragmatycznie namawiał polski rząd na uchodźstwie i Kościół katolicki) oraz wcielenia do Wehrmachtu.

Epizod Wilimowskiego w kadrze III Rzeszy kładzie cień na jego wybitnej karierze piłkarskiej, ale znając realia panujące w tamtym czasie na Górnym Śląsku i z perspektywy dzisiejszego czasu nie powinno się oceniać tej decyzji. Tego typu tragiczne wybory były codziennością – w tym przypadku warto jeszcze wspomnieć, że gra w niemieckiej kadrze uratowała go przed wcieleniem do Wehrmachtu, a do podjęcia tej decyzji namawiał go przedwojenny selekcjoner reprezentacji Polski Józef Kałuża”. Postać tragiczna – dodał działacz narodowy, stając w obronie pamięci Wilimowskiego.

Andrzej Gowarzewski, wybitny dziennikarz sportowy i mój zmarły pięć lat temu kolega, autor m.in. serii „Encyklopedii Piłkarskiej FUJI”, mówił o Wilamowskim, że “ponad wszelką wątpliwość był najlepszym polskim piłkarzem w historii. Być może, gdyby doszło do mistrzostw świata w 1942 r., nie mówilibyśmy dziś o Pele, ale właśnie o nim”.

Kilka lat po upadku PRL, kiedy „Eziego” próbowano wyciągać z zapomnienia, usłyszałem od Andrzeja, że „nade wszystko Ezi kochał grać, kochał piłkę nożną – dla niej zagrałby nawet w drużynie piekła”.

Zdrajca… Szaleniec… Kim był naprawdę? Te pytania wiszą nad jego grobem w Karlsruhe i nad pamięcią o nim tutaj, w Polsce. Kogo zdradził „Ezi”, który urodził się w połowie 1916 r. w… Kattowitz (dopiero od 1922 Katowice) w Niemczech jako Ernst Otto Pradella? Z niezamężnej matki, która była Niemką.

Imię otrzymał po ojcu, który w tymże roku zginął na froncie wschodnim pierwszej wojny. Nie wiadomo, czy był czystej krwi Niemcem, czy Ślązakiem ducha polskiego, czy może Ślązakiem ducha niemieckiego… Poległ za cesarza Wilhelma II.

Po 13 latach panieńskiego wdowieństwa Paulina Florentyna poślubiła polskiego urzędnika, byłego powstańca Romana Wilimowskiego, którego rodzina przywędrowała na Górny Śląsk z ziem polskich pod koniec XIX w. Świeżo poślubiony małżonek usynowił małego Ernesta, lekko spolszczając jego imię, i nadał swoje nazwisko. I tym oto sposobem w 1929 r. „narodził się” Wilimowski, nazywany dla uproszczenia „Ezim”. Rozwijający talent znakomity trampkarz FC Kattowitz, klubu mniejszości niemieckiej, która po podziale Górnego Śląska pozostała po stronie polskiej.

W klubie bardzo niechętnie wykreślono z kartotek Pradellę i wpisano Wilimowskiego. To czas, kiedy na polski Śląsk docierały już nazistowskie brzmienia, a nieco później szef klubu zostaje okręgowym partyjnym wodzem NSDAP.

Dom Wilimowskiego funkcjonował w przestrzeni dwóch zgodnych tożsamości. Matka identyfikowała się z niemieckością, ojczym był wprawdzie polskiego ducha, ale już po niemieckich szkołach i niemieckim wychowaniu.

W domu posługiwano się językiem niemieckim, w szkole Ernest jakoś sobie radził z polskim, za to wśród kolegów najlepiej czuł się w śląskiej gwarze. Godoł i przeklinał, szczególnie na boisku, bo piłka była całym jego światem. Toteż w przyszłości, już jako gwiazda Ruchu Chorzów i reprezentacji Polski, potem, jako gracz TSV Monachium i reprezentacji Niemiec, i jeszcze potem, jako wyśmienity piłkarz kilku powojennych klubów RFN, niezmiennie powtarzał: jestem Górnoślązakiem.

FC Kattowitz grał wówczas w lidze regionalnej autonomicznego województwa śląskiego. „Ezi”, fenomen, był na świeczniku i na ustach fanów. Obserwowany czujnie przez pierwszoligowy Ruch Hajduki Wielkie, później Ruch Chorzów. Klub, założony w 1920 r., kiedy ważyły się losy państwowej przynależności Górnego Śląska, uważany był wówczas na Śląsku „za polski i powstańczy” – bo w takich kategoriach oceniano ówczesną śląską rzeczywistość.

Na „Eziego” Ruch wydał tysiąc złotych – prawie tyle co roczna pensja listonosza.

Wilimowski opuścił więc zespół proniemiecki i związał z symbolem polskości na Śląsku, co może znaczyć, że do spraw narodowościowych i politycznych zachowywał należyty dystans. Piłka to było jego życie i to ona wyniosła go na sportowe wyżyny – właśnie w Polsce.

Choć niekoniecznie były to wyżyny finansowe, bo lubiącemu życie młodzieńcowi pieniądze niemiłosiernie wyciekały przez palce, tak że z miesiąca na miesiąc musiał się zadłużać albo dorabiać jako hokeista. Także grą w ping ponga. W każdej z tych dyscyplin był znakomity. W pobliskiej hucie zatrudniony był jako goniec. Trzeba pamiętać, że futbol, jego odwzajemniona miłość, nawet na najwyższym poziomie pozostawał oficjalnie sportem amatorskim (taki też zresztą model klasyfikacji przyjęła po wojnie PRL). W pierwszej lidze Wilimowski zadebiutował w kwietniu 1934 r.

Był to debiut fenomenalny, wręcz bajkowy, a perfekcja naszego mistrza zdominowała cały pierwszy sezon. Ruch zdobył mistrzostwo Polski, a „Ezi” strzelił 33 gole i włożył koronę króla strzelców.

W maju, po świetnym ligowym debiucie, 18-latek zagrał już w reprezentacji Polski przeciwko Dani. Mecz przegraliśmy wprawdzie 4:2, ale potem było już tylko lepiej.

Niski, rudawy, z odstającymi uszami i krzywymi nogami…

Pan Bóg wiedział, że tworzy piłkarskiego wybrańca i podarował mu na urodziny sześć palców u prawej nogi… Dorzucił jeszcze duże poczucie humoru, o czym wspomina z właściwą sobie swadą legendarny trener Kazimierz Górski, który spotkał Wilimowskiego we Lwowie. Przypomniał o tym w swoich wspomnieniach: „Z drzewa na stadionie Pogoni Lwów oglądałem jego popisy. Wspinałem się na konar, żeby lepiej widzieć. Był niesamowity, potrafił przedryblować kilku rywali, położyć na murawie bramkarza i jeszcze tuż przed linią bramkową poczekać, aż wszyscy się pozbierają, po czym strzelał piętą do siatki. Miał przy tym szelmowski uśmiech na twarzy”.

Tym szelmowskim uśmiechem i zabawną grą na linii bramkowej „Ezi” prowokował. Lubił ośmieszać rywali. Dzisiaj sędzia pewnie uznałby to za lekceważenie przeciwnika i być może ukarał – wtedy kibice szaleli z zachwytu! Wynoszono go z boisk na ramionach, najczęściej prosto do knajp, w których głośno świętowano zwycięstwo.

Lubił po meczach wypić, zabawić się… Był rozchwytywany, młody, sławny, brał życie garściami. Właśnie z powodu libacji alkoholowej w 1936 r. został wyrzucony z olimpijskiej reprezentacji szykującej się na igrzyska w Berlinie. Ale może chodziło też o coś innego – o konflikt Ruchu z PZPN. Warszawie nie podobało się, że Ślązacy z Chorzowa zdominowali polską ligę i reprezentację… Pewnie te dwie sprawy się na siebie nałożyły.

„Ezi” po meczu, w którym strzelił sześć bramek, zwrócił się do dziennikarzy: „Napiszcie, że tak gra alkoholik, niech to dotrze do Warszawy”. O balangach Wilimowskiego krążyły legendy, ale na pewno nie wszystkie były wyssane z palca. Którejś nocy, tej przed meczem z Węgarami, tak zahulał, że nad ranem obudził się na stole bilardowym pewnej katowickiej piwiarni. Jakimś cudem zdążył na pociąg do Warszawy, po drodze wytrzeźwiał i wbił „Bratankom” trzy gole.

A jednego strzelił tak, jak lubił najbardziej: popędził przez pół boiska, wyminął wszystkich, ze śmiechem stanął na linii bramkowej i czekał na wściekłych Węgrów, żeby w finale piętą dokończyć dzieła. Cały „Ezi”! Czy można było go nie kochać?

Wojna przerwała piękną erę chorzowskiego klubu: pięć tytułów mistrzów Polski prawie z rzędu, wliczając niedokończony sezon 1939. Chorzowscy piłkarze, z „Ezim” na czele, stanowili trzon reprezentacji.

W tle na Górnym Śląsku zmieniły się granice, zmieniła przynależność państwowa. Niemcy rozpoczęli likwidację polskiego sportu. Pod nóż poszedł Ruch Chorzów – w jego miejsce powołano Bismarckhutter Ballspiele Club (BBC), który zaczął grać – w prawie identycznym składzie co polski klub – w lidze śląskiej.

Wczoraj plątało się z jutrem, tak jak losy Ślązaków. Za chwilę ponad 90 proc. mieszkańców przedwojennego polskiego Śląska podpisze volkslistę. W znakomitej większości pod przymusem, ratując siebie i rodziny. Zapewniając sobie, wierzyli pragmatyczni Ślązacy, święty spokój.

„Ezi” ma już 23 lata i chce grać w piłkę. Taką wybrał miłość. Taki sposób na życie. Pojawia się w składzie BBC, potem w FC Kattowitz… Po tym, jak kilku jego kolegów z boiska wcielono do Wehrmachtu, Wilimowski odnalazł się w 1940 r. w Saksonii, w barwach klubu Polizei SV 1920 Chemnitz. To dzięki protekcji wuja, brata matki, który załatwił mu etat w policji, co chroniło przed wojskiem i frontem. Rok później gra już w TSV 1860 Monachium, z którym w 1942 zdobywa Puchar Niemiec, a on sam zostaje królem strzelców tych rozgrywek.

Wcześniej zgłasza się po niego słynny w latach 1936-64 trener drużyny Niemiec (i III Rzeszy) Sepp Herberger, który nie zapomniał jego gry z Brazylijczykami. Co działo się w głowie Wilimowskiego, kiedy ubierał koszulkę z czarnym orłem? Obywatel III Rzeszy, Górnoślązak w sercu, boski piłkarz, który niegdyś grał dla Polski… której już nie było. Chciał żyć.

W kadrze Niemiec zadebiutował w czerwcu 1941 r. meczem z Rumunią w Bukareszcie, w którym strzelił dwie bramki. Miał 25 lat, nie czuł miłości do kraju, którego nie mógł nawet nazwać ojczyzną. Nie czuł konieczności bohaterskich czynów. Nie chciał składać ofiary ze swego życia na żadnym ołtarzu. Może myślał: czym lepiej będę kopał piłkę, tym większa szansa, że dożyję końca wojny.

Z tych ośmiu spotkań, które rozegrał z czarnym orłem na piersi, pamiętny był oficjalny mecz pomiędzy Niemcami a Rumunią rozegrany w sierpniu 1942 r. w Bytomiu. Na stadion ściągnęło 55 tys. widzów, w większości przedwojennych kibiców Ruchu Chorzów. Ściągnęli przede wszystkim dla „Eziego”. Po jego bramce w meczu wygranym 7:0 stadion oszalał. Wilimowski był u siebie i wśród swoich. Fama o tym wydarzeniu poszła w piłkarski świat i późniejsza legenda głosiła, że ten mecz, jako bajtle, oglądali Gerard Cieślik (l. 15) i Ernest Pohl (l. 10), późniejsze gwiazdy polskiej piłki nożnej. Po latach obaj mówili, że to była dziennikarska kaczka. Cieślika miało nie być stać na bilet tramwajowy z Chorzowa do Bytomia. A Pohl się wyparł, że kiedykolwiek Wilimowskiego widział na oczy. Może tak było, a może musieli „swoim świadectwem” wymazywać „Eziego” z przestrzeni PRL. Kto to dzisiaj wie…

Wojna ponownie przerwała fenomenalną karierę Wilimowskiego. Ostatni mecz w drużynie III Rzeszy rozegrał pod koniec 1942 r. w Bratysławie ze Słowacją (5:2 dla Niemiec). Gdzieś daleko trwały walki o Stalingrad. Bliżej, za romans z radzieckim jeńcem, Żydem, do Auschwitz trafiła Paulina Wilimowska. Profanacja rasy oznaczała w tym czasie śmierć. Wilimowskiemu z pomocą przychodzi wówczas as Luftwaffe, zafascynowany piłką i „Ezim” pułkownik Hermann Graf, twórca drużyny piłkarskiej „Rote Jager”, w której „Ezi” rozgrywał pokazowe mecze. Matkę udało się z obozu wyciągnąć.

Po klęsce pod Stalingradem reprezentacja Niemiec została rozwiązana – kolejne spotkanie rozegrała dopiero w latach 50. Po ośmiu meczach z czarnym orłem i 13 bramkach Wilimowski stał się bez wątpienia częścią historii niemieckiej piłki nożnej, choć jego przygoda w reprezentacji III Rzeszy była krótka. W kolejnych latach jeździł jeszcze po frontach Europy na pokazowe mecze dla wojska. Na co dzień reprezentował barwy LSV Molders Krakau (1943), FC Kattowitz, Karlsruher i VfB Stuttgart (w 1944).

Po wojnie nie wrócił na Śląsk, do nowej Polski. Nie mógł wrócić. Był zdrajcą, volksdeutschem, frycem, szkopem, hitlerowcem, nawet mordercą… Wszystkim, co najgorsze. Przez lata wykreślano go z historii polskiego futbolu.

Po wojnie błąkał się po różnych niemieckich klubach. W latach 1951-55 grał w Kaiserslautern (90 meczów i 70 goli). Trener Sepp Herberger przestał go dostrzegać, w 1954 nie został powołany do reprezentacji na wygrane przez Niemców mistrzostwa świata. „Ezi” poczuł gorzki smak porażki, a przecież był przekonany o swojej znakomitej formie. Piłkarską karierę zakończył w 1959 r. Niemiecki Związek Piłkarski (DFB) zaproponował mu pracę w strukturach organizacji, ale odmówił. Pracował jako urzędnik, wraz z żoną parał się drobnym biznesem.

Ernest Wilimowski zmarł w Karlsruhe 30 sierpnia 1997 r. Pożegnanie było skromne: rodzina, sąsiedzi, delegacja DFB z wieńcem. Z PZPN nie było nikogo.

W 1974 r., a więc w głębokim PRL, Wilimowski chciał się spotkać w Niemczech z „Orłami Górskiego”, którzy przebywali na zgrupowaniu przed mistrzostwami świata, ale kierownictwo polskiej drużyny to spotkanie mu uniemożliwiło. Rozmawiał tylko z selekcjonerem. W jednej z książek Kazimierz Górski wspomina: „Panie Wilimowski, jeśli pan nic złego nie zrobił, jak pan mówi, dlaczego nie wrócił pan do kraju, może nie od razu, na fali emocji i nie spróbował się pan wytłumaczyć? – Bałem się – odparł Wilimowski”.

W 1995 r. pojawiła się szansa, żeby Górnoślązak Ernest Wilimowski stanął po latach na swojej ziemi. Dostał zaproszenie na obchody 75-lecia Ruchu Chorzów, klubu największych jego triumfów. Ale już wówczas chorował, także żona nie była najlepszego zdrowia, na dodatek odgrzebano słynną wypowiedź Bohdana Tomaszewskiego, zanotowaną przez red. Andrzeja Gowarzewskiego: „My tu jesteśmy w Polsce, Armia Krajowa, walka podziemna, a on sobie tam gra w barwach niemieckich. A więc słowo zdrajca nie jest całkowicie nie na miejscu, ale niełatwo rzuca się to słowo” – powiedział legendarny sprawozdawca.

W 2007 r. Ruch Autonomii Śląska zaproponował, żeby stadion Ruchu Chorzów nazwać imieniem Ernesta „Eziego” Wilimowskiego, ale władze miasta nie podjęły tematu. W 2021 kilku katowickich radnych złożyło wniosek o umieszczenie pamiątkowej tablicy na budynku, w którym się urodził. Argumentowano, że był to wybitny sportowiec, któremu przyszło żyć w trudnych czasach.

Pomysł miał być skonsultowany z historykami. Po miesiącach inicjatorzy dowiedzieli się, że sprawa „wymaga dodatkowych analiz”. Trafiła więc do katowickiego IPN, a stamtąd do Biura Upamiętnienia Walk i Męczeństwa IPN w Warszawie – i tam ugrzęzła.

Jedyna do tej pory pamiątka – tablica po genialnym piłkarzu i reprezentancie Polski Erneście „Ezim” Wilimowskim – pojawiła się w październiku 2023 na stadionie PGE Narodowy w Alei Gwiazd Piłki Nożnej.

Pozostaje kluczowe pytanie: czy Ernest Wilimowski, z matki Niemki, wychowywany przez kilka lat w niemiecko-polskiej rodzinie, mówiący o sobie, że jest Górnoślązakiem, reprezentujący przed wojną barwy Polski, a w czasie jej trwania wrogiej III Rzeszy, był zdrajcą narodu polskiego? Był piłkarzem wszech czasów z białym orłem na koszulce czy sprzedawczykiem, o którym należy zapomnieć na wieki wieków?

Cóż, żeby bez politycznego i nacjonalistycznego zacietrzewienia odpowiedzieć, trzeba poznać i starać się zrozumieć skomplikowaną historię Górnego Śląska, zrozumieć konieczność wyborów jego mieszkańców. Jeszcze dzisiaj, w 2025 r., to dla wielu – także dla posła Pawła Jabłońskiego – góra nie do pokonania.

Byłbym więc za tym, żeby Ernestowi Wilimowskiemu oddać „boską sportową cześć”. Nikt nie odbierze mu lauru najlepszego polskiego piłkarza okresu międzywojennego.

A co do reszty, to niech rozstrzyga się w naszych narodowych sumieniach.

Jestem przekonany, że dzięki kibicom Ruchu Chorzów, pomocy PZPN i DFB na cmentarzu w Karlsruhe pozostanie godne upamiętnienie po legendzie: Erneście „Ezim” Wilimowskim. Nie może być inaczej.