Kto rządzi na uniwersytecie?
Wdzięczny za odzew, jaki wzbudziły moje wcześniejsze teksty na temat różnych nieprawidłowości i nieporozumień w świecie nauki i akademii, pozwalam sobie na jeszcze jedną wypowiedź – tym razem zainspirowaną skandalem na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie pewien dziekan latami uprawiał różnego rodzaju przemoc, zanim został wyrzucony.
Okazało się, że otacza go cała sitwa beneficjentów jego władzy, czyli wasale, którzy sami nie będąc ofiarami przemocy, osłaniali i chronili swojego szefa, aby ręka sprawiedliwości przy okazji karania go nie odebrała im cennych fruktów w postaci takich czy innych dofinansowań do tego i owego.
To żadne odkrycie, że rządzą ci, którzy trzymają łapę na pieniądzach. Na uniwersytecie też tak jest. Ale to tylko wycinek złożonej prawdy. Uniwersytet to duża i złożona korporacja, która trochę zarabia, a trochę przepompowuje dotacje budżetowe, świadcząc usługi publiczne (w postaci edukowania młodzieży) i organizując badania naukowe, których część może w dłuższej perspektywie przynieść znaczne korzyści społeczne i ekonomiczne. „Część”, bo zdecydowana większość badań nie przynosi takich korzyści i w ogóle ma niską jakość. Z różnych względów tak być musi. W nauce wiele pary idzie w gwizdek i kto by chciał to zmienić (a jest wielu takich), ten rychło zamieni naukę w fabrykę rutynowych ekspertyz i bezpiecznych, nieinnowacyjnych procedur pozyskiwania i przetwarzania danych. A nie o to przecież tu chodzi.
Duża i złożona korporacja… No właśnie. Jej złożoność sprawia, że efektywność w zarządzaniu finansami to niejedyne i nie najważniejsze źródło władzy. To bardzo ważne, aby nie narobić długów, ale jeszcze ważniejsze, aby zarobił ten, kto zarobić powinien, czyli różne grupy i grupki interesów, zorganizowane jako podmioty wytwarzające wyniki naukowe i faktycznie w jakiejś mierze z tego zadania się wywiązujące. Generalnie jednak jest jak w każdej hierarchicznej strukturze: władza jest rozproszona i ukryta, a jej pompy ssąco-tłoczące, podziemne kanały i cysterny tworzą nieprzejrzysty system. Kto go zna i dobrze się w nim porusza, ten ma do różnych rzeczy dostęp, a kto się nim nie interesuje i go nie zna, jest szarym pracownikiem, choćby i był szacownym profesorem. Nakładką na to wszystko jest oficjalna struktura oraz na wpół demokratyczne procedury wyłaniania władz rektorskich i dziekańskich. Czasami tą demokratyczną drogą ten i ów dochodzi do faktycznej władzy bądź przyłącza się do grupy ją trzymającej, lecz najczęściej już przed wyborami do niej należy. Jednakże zwykły pracownik uniwersytetu, choćby profesor, nawet nie stał koło procesów prowadzących do tego, że ta właśnie, a nie inna osoba kandyduje na stanowisko rektora bądź dziekana, a następnie wygrywa wybory. Nie ma też nic wspólnego z decyzjami dotyczącymi inwestycji, powoływania nowych wydziałów i instytutów etc. Co najwyżej, gdy jest senatorem lub senatorką, słyszy o tych sprawach na posiedzeniach senatu uczelni.
Życie uniwersytetu toczy się w pewnej odległości od tych wszystkich komisji, rektorskich i dziekańskich, w których każdy profesor czasami zasiada. Niby nad czymś tam pracuje, głosuje, dyskutuje, ale realnego wpływu na nic nie ma. Tak jak nie ma go zwykły szeregowy poseł. W wielu uczelniach najsilniejszą osobą jest rektor, ale w tych największych rektor jest jak prezydent albo król, zajęty reprezentowaniem i uświetnianiem, a realne zarządzanie przypada w udziale prorektorom i dziekanom głównych wydziałów. Jednakże te osoby najczęściej nie są biegłe w procedurach i dlatego pozostają zależne od kanclerzy, prawników i innych kluczowych pracowników administracji. Gdzieś tam w tle są jeszcze osoby najmniej widoczne – szare eminencje, których nazwisk najczęściej kadra uczelni w ogóle nie zna, a mające wielkie wpływy. W obecnym ustroju uczelni mogą to być członkowie tzw. rady uczelni, ale bardzo często są to ludzie niesprawujący żadnych ważnych funkcji. Kim są? Bywają politykami, biznesmenami albo hierarchami kościelnymi. Ich zdanie i życzenia mogą przekładać się na przepływy milionów w tę albo w inną stronę.
No i są też ludzie mający „przełożenie na Warszawę”, czyli należący do centralnych instytucji zarządzania nauką, orbitujących wokół ministerstwa. Z nimi liczą się i dziekani, i rektorzy, i szefowie „rad dyscyplin”, „szkół doktorskich” i jak tam jeszcze nazywają się dzisiaj kawałki uczelni.
I komu to przeszkadza? Co jest nie tak w tym systemie? Ano jest on przede wszystkim bardzo nieprzejrzysty, co sprzyja układom i układzikom, czyli małej korupcji, gnieżdżącej się w szarej strefie między praworządnością a bezprawiem. Mnóstwo pieniędzy wycieka przez różne dziury i dziurki. Niby są projekty, programy, granty, a wszystko to najeżone recenzjami, opiniami i obstawione przez komisje, głosujące jawnie lub tajnie, ale i tak na koniec dnia biegłe w biurokracji rybki migiem pochłaniają wszystkie robaczki, podczas gdy reszta smętnie szuka, co tam spadło na dno. I w końcu to, na co idą pieniądze, jest dość ładne, szklane i aluminiowe, dobrze się nazywa i nawet „znajduje odzwierciedlenie” w publikacjach „w czasopismach o wysokim impact factorze”, ale kto się naprawdę na rzeczy zna, to wie, ile w tym picu, a ile fotomontażu. Zwykle sporo.
Niestety, nie ma żadnego związku między naukową powagą a wpływami na uniwersytecie. Zdarza się, że wybitny uczony coś znaczy i o czymś decyduje, ale najczęściej tak nie jest. Może i dobrze. Wybitni uczeni są nie od tego – szkoda ich cennego czasu. Gorzej, gdy wszystkie sznurki i rzemyczki od sakiewek oraz etaty dzierżą w swej władzy ludzie mierni, którzy chcą na niwie organizacyjnej powetować sobie porażki intelektualne. Na szczęście na poważnych uczelniach jest nieco lepiej – profesorskie grube ryby to zwykle osoby, które coś znaczą nie tylko z powodu zajmowanych przez siebie stanowisk, lecz również naukowo.
Podobno ma powstać nowy model ewaluacji jednostek naukowych. Nie wróżę wielkiego powodzenia temu przedsięwzięciu. Każdy model będzie tworem biurokratycznym i do każdego pierwsi przystosują się spece od wytwarzania papierów – tych naukowych i tych urzędowych. A prawdziwa nauka zawsze się jakoś przemyka obok – dla formularzy nigdy nie jest w pełni uchwytna. Na szczęście zawsze jakoś też daje sobie w tym nie do końca sprzyjającym klimacie radę.