Mord na kampusie UW – alarm dla chorego świata!
To jest coś więcej niż „efekt świadka”, gdy to wielu ludzi patrzy na tragiczną sytuację, myśląc, że po policję czy pogotowie z pewnością zadzwonił już ktoś inny. Gdy młody szaleniec bestialsko mordował kobietę na oczach ludzi, ci ludzie nie byli skorzy choćby zadzwonić na numer alarmowy (były cztery takie telefony) – bardziej skorzy byli nagrywać filmiki.
Gdy morderca nie zadał jeszcze pierwszego ciosu, lecz chodził z siekierą po alejkach i trawnikach, nie było chętnego do interwencji. Po co się wygłupiać? Strach tak wychodzić przed szereg – może czegoś nie rozumiem, może to nie to, co myślę? Albo strach tak po prostu, zwykłe tchórzostwo.
Ten brak reakcji jest czymś porażającym. Jakże niewiele brakowało, aby do tej strasznej tragedii nie doszło. „W moich czasach” (cudzysłów znaczy tu, że nie były to przecież czasy aż tak odległe) tak się ludzie nie zachowywali. Sam byłem świadkiem, a nawet uczestnikiem spontanicznych interwencji przypadkowych mężczyzn w nagłej sytuacji zagrożenia przemocą ze strony pobudzonej i niebezpiecznej osoby.
W tych „moich czasach”, o których dotąd sądziłem, że skoro ja żyję, to może i one jeszcze trwają, w sytuacjach zagrożenia ludzie reagowali spontanicznie, w odruchu społecznej samoobrony. Jedni biegli ku agresorowi, inni obiegali go wokół, krzycząc. Jeszcze inni robili ogólny gwałt, wołając: „Milicja! Milicja!”. Dlaczego nikt nie zadzwonił po policję kilka minut wcześniej? Dlaczego nikt nie wybiegł z krzykiem – jeśli się bał, to choćby na Krakowskie Przedmieście? Zrobienie czegokolwiek może całkowicie zmienić bieg zdarzeń. Ba, możliwe jest nawet i to, że resztkami poczytalności Mieszko R. oczekiwał, że ktoś go zauważy i powstrzyma. Że wejdzie z nim w kontakt, ułatwi porzucenie morderczego zamiaru.
Owszem, nie byłem tam. Może ten czas pomiędzy pojawieniem się zagrożenia a samym mordem był zbyt krótki, żeby obwiniać ludzi, ale relacje w mediach wskazują na co innego. Mówi się tam o „grasowaniu po okolicy” – odwiedzinach w sklepie i chodzeniu z siekierą po kampusie. Dlatego myśl, że tragedii można było uniknąć, nie chce mi wyjść z głowy.
Ale dlaczego ludzie chwycili za telefony, zamiast krzyczeć?! Co się z nami dzieje? Dlaczego wrzucili makabryczne nagrania do sieci? Czyżby naprawdę ogół społeczeństwa ogarnął defetyzm i znieczulica? Czy w czasach, gdy wszystko ma znaczenie tylko o tyle i tylko tak długo, jak budzi zainteresowanie „na Insta” albo „na fejsie”, nic nie jest naprawdę i nic się już nie liczy? Nawet ludzkie życie?
A może i sam morderca jest tylko ekstremalnym wykwitem tej „kultury minispektaklu”? Może wychował się w samotności i anomii, wiecznie zanurzony w internecie, aż utracił wszelkie poczucie rzeczywistości? Może pragnąc je odzyskać, postanowił dokonać teatralnej zbrodni, która nie tylko rozpaliłaby internet i przyniosła mu sławę, lecz nareszcie byłaby czymś REALNYM w jego życiu?
To tylko spekulacje, ale psychiatrzy i kryminolodzy badający tę zbrodnię z pewnością sprawdzać będą i te tropy. Ale my, zanim doczekamy się opinii fachowców, mamy prawo do swoich przypuszczeń i do swoich refleksji.
Niezależnie od wyjaśnień, które za kilka miesięcy zapewne poznamy, mamy też prawo do oburzenia, a nawet więcej – do gniewu. Każdy z nas powinien postawić sobie pytanie, jak sam (sama) zachowałby się jako świadek bardzo niebezpiecznego zachowania, a tym bardziej świadek dokonującej się zbrodni. Strasznie jest odkryć w sobie wątpliwość, że zachowałoby się tchórzliwie albo nieodpowiedzialnie. Musimy uwierzyć, że nie jesteśmy ostatecznymi tchórzami i żałosnymi egocentrykami, za nic mającymi świat i ludzi wokół nas – tak jak gdyby byli zaledwie szkiełkami w kalejdoskopie naszej obojętnej i przesyconej bodźcami percepcji. Jeśli śmierć portierki, matki trojga dzieci, ma mieć jakiś sens – choćby nieproporcjonalnie, żałośnie mały w stosunku do wartości jej istnienia – to niechaj będzie to sens taki, że obiecamy sobie, że nigdy, przenigdy nie pozwolimy na to, aby ktoś przy nas mordował bez żadnej, choćby najmniej odważnej reakcji z naszej strony.
Ale w tym całym spustoszeniu jest jeden jasny punkt. To postawa strażnika, który z gołymi rękami rzucił się na ratunek koleżance. Zapłacił straszną cenę za swoją szaleńczą być może odwagę, ale to on uratował honor nas wszystkich. Nie uratował zaatakowanej kobiety, sam omalże nie zginął, ale swoim czynem podtrzymał naszą wiarę w człowieka. Siebie zaś uczynił bohaterem.