Nawrocki i inni doktorzy

Dostało mi się od mojego byłego doktoranta, zresztą znanego biznesmena, za to, że publicznie przypomniałem jego doktorski tytuł. Bardziej na serio niż żartem zwrócił mi uwagę, że doktorat nie jest już tytułem do dumy, skoro ma go na przykład Karol Nawrocki.

Doktorat ma, dodajmy, również Jarosław Kaczyński, a Przemysław Czarnek ma nawet habilitację. Sam będąc właścicielem tytułu profesorskiego, otrzymanego w 2008 r. od tandemu Lech Kaczyński–Donald Tusk (nominacja wymaga podpisu premiera i prezydenta), służę od lat za dyżurny przykład upadku profesury i dewaluacji tytułu naukowego.

Faktycznie setki tysięcy ludzi zachodzi w głowę, jak ktoś taki jak Hartman może być profesorem. Miliony zaś kręcą głowami, zdumione, że ktoś taki jak Karol Nawrocki może być doktorem. Że z bramki w Grandzie i ustawek pod lasem można trafić na stolec prezydenta republiki, to decyzja ludu. Ale doktoraty nadają przecież ludzie uczeni, a nie lud, prawda? Jak więc to się mogło stać, że człowiek bardzo mało przypominający inteligenta doszedł aż do doktoratu? Warto sobie parę rzeczy wyjaśnić w sprawie tych całych stopni naukowych.

Dla porządku: stopnie są dwa, czyli doktora oraz doktora habilitowanego. Do tego mamy w Polsce jeden tytuł naukowy, to znaczy tytuł profesora. Znaczna większość osób, do których mówimy „panie profesorze”, „pani profesor”, nie ma takiego tytułu, lecz jedynie stanowisko profesora na którejś z uczelni.

Sens stopnia doktora jest taki, że oto uprawniony wydział wyższej uczelni stwierdza, że dany człowiek wykonał już na tyle poważną pracę naukową, iż można uznać go co najmniej za początkującego naukowca (ewentualnie artystę albo filozofa, bo takim też dają stopnie i tytuł naukowy). Habilitacja zaś oznacza, że jej posiadacz jest zdolny do samodzielnego projektowania i przeprowadzania badań, kierowania zespołami badawczymi, prowadzenia specjalistycznych wykładów, a także recenzowania prac naukowych. Tytuł profesora orientacyjnie oznacza, że dorobek danej osoby jest przynajmniej dwukrotnie większy niż to, czego wymaga się od habilitanta (doktora ubiegającego się o habilitację).

Tyle, tylko tyle, aż tyle. Z faktu, że ktoś ma doktorat, habilitację, a nawet profesurę, wynika niewiele, jakkolwiek czym wyższy jest stopnień, tym większe prawdopodobieństwo, że dana osoba coś umie i ma jakiś dorobek. Trzeba jednakże pamiętać o kilku sprawach. Po pierwsze, wybitni naukowcy mogą być zaledwie doktorami, bo w świecie nikogo nie interesują stopnie i stanowiska, a miarą prestiżu i pozycji są jedynie publikacje naukowe. Po drugie, w większości dyscyplin doktorat zrobić dość łatwo, przez co pomiędzy doktorami występują wprost gigantyczne różnice kompetencji i dorobku.

To samo dotyczy doktorów habilitowanych i profesorów. Z tego, że ktoś posiada tytuł profesora, wynika, że w miarę się orientuje w jakiejś dziedzinie, ale niewiele więcej. Jego publikacje mogą być mało istotnymi przyczynkami, aczkolwiek dość licznymi. Człowiek ten może być jednakże o wiele mniej zdolny, o wiele mniej wiedzieć i o wiele mniejsze mieć zasługi dla nauki niż jego własny doktorant. Ale może też być geniuszem. Po stopniu nie poznasz.

Po trzecie, większość prac naukowych ma charakter rzemieślniczy, to znaczy polega na prowadzeniu mało innowacyjnych badań, według dobrze znanej technologii. Nauczyć się tego może każdy człowiek mający inteligencję wyraźnie wyższą od przeciętnej i bynajmniej nie trzeba tu żadnych specjalnych talentów. To wszystko jest z grubsza „wyuczalne”. Dlatego nie ma specjalnego związku między posiadaniem stopni naukowych a generalną kulturą umysłową i obyciem. Najczęściej jakieś jest, ale nie zawsze. Prace naukowe bardzo często są zupełnie techniczne i specjalistyczne – nie trzeba być człowiekiem kulturalnym, aby wykonać określone czynności „naukotwórcze”.

Po czwarte, w procedurach „awansowych” jest bardzo dużo patologii. Bardzo wiele doktoratów czy habilitacji to teksty propagandowe oraz ideologiczne. Mogą to być teksty wychwalające działalność Kościoła katolickiego albo jakichś osób czy też formacji nurtu nacjonalistycznego. Istnieje cała maszyneria do produkcji stopni naukowych dla księży, nacjonalistów i innych propagandzistów. Całe wydziały bywają zdominowane przez takie zideologizowane kadry.

I to właśnie jest tajemnica doktoratu Karola Nawrockiego. Należy on do bogato reprezentowanego nurtu „nauki narodowo-katolickiej”. W zasadzie każdy piśmienny człowiek może zostać doktorem od chwały, męczeństwa i niezłomności takich czy innych postaci ze świata katolickiego nacjonalizmu albo po prostu ze świata katolickiego duchowieństwa. Może trochę przestrzelę, ale doktoratów, habilitacji i całych przewodów profesorskich opartych na pisaniu panegiryków na temat Jana Pawła II jest w Polsce dobry tysiąc. A prac magisterskich kilka tysięcy.

Ten ostatni przykład pokazuje, że są takie dziedziny, w których stopnie naukowe i tytuł profesorski trzeba traktować z rezerwą albo z przymrużeniem oka. Są też inne, gdzie to się w ogóle prawie nie liczy. Pianista z profesurą może być mało znaczącym muzykiem, a większość wybitnych instrumentalistów nie ma doktoratów. Po prostu ich nie potrzebują. Stopnie naukowe są ważne dla tych, którzy chcą pracować na uczelniach, a to powiązanie z zatrudnieniem i przedłużeniem zatrudnienia sprawia, że realne wymagania związane z ich osiąganiem są „dla ludzi”, czyli mogą być spełnione przez prawie wszystkich, którzy na uczelni pracują.

I tak to wyjaśniło się, dlaczego Nawrocki jest doktorem, a Hartman profesorem.

Reklama