Znowu głośno o aborcji

Kiedy rozpalony szaleństwem kampanii europoseł-kandydat na prezydenta z cynicznym okrzykiem „za życiem” w ustach szturmuje oddział ginekologii, biorąc lekarzy w niewolę i zagrażając zdrowiu i życiu pacjetnów pozostawionych bez opieki, powraca w mediach temat aborcji.

To trudna kwestia. Po obu stronach dyskusji pada co prawda, że rozwiązanie jest oczywiste, niemniej przeczą temu trwające od lat i nasilone ostatnio spory, w tym nie tak dawne wielotysięczne protesty. Tam, gdzie ścierają się prawa, wartości i poglądy, nie ma łatwych rozwiązań.

Jednak zasługujące na szacunek poglądy światopoglądowe czy polityczne w pewnym miejscu się kończą, dalej mamy już tylko bzdury sprzeczne z ugruntowaną wiedzą naukową.

Słyszy się choćby, jakoby biologia dawno dowiodła, że życie ludzkie zaczyna się od momentu poczęcia, więc aborcja powinna być bezwzględnie zakazana. To bzdura z dwóch powodów. Po pierwsze, nie ma czegoś takiego jak moment poczęcia: zapłodnienie to proces trwający 20 godzin. Podzielony na dość skomplikowane, ale biologiczne i fizyczne procesy, traci mistycyzm.

Po drugie, biologia zajmuje się opisem świata, tego, co jest, a nie tego, co być powinno. Z bytu nie wynika powinność. Zauważył to XVIII-wieczny szkocki filozof David Hume. Jego argument, zwany dziś gilotyną Hume’a, blisko wiąże się z tzw. błędem naturalistycznym, czyli zrównywaniem naturalnego z dobrym. Dżuma, cholera, krótkowzroczność i rak prostaty są jak najbardziej naturalne, co nie oznacza, że są dobre.

Dawniej w dyskusji o aborcji dominowało nauczanie Arystotelesa i Tomasza z Akwinu. Niewygodny pogląd Stagiryty o powolnym rozwoju bądź stopniowaniu dusz (dusze: wegetatywna związana z życiem; animalna, związana z ruchem i postrzeganiem; w końcu rozumna, przypisywana tylko człowiekowi) pominięto na korzyść momentu animacji.

Najpierw oznaczał czas, w którym płód zaczyna się ruszać (40. bądź 80. dzień po zapłodnieniu zależnie od płci – kobiety nie uważano wtedy za równą mężczyźnie). Później dodano znaczenie teologiczne: Duch Święty miał nadawać zarodkowi duszę, czyniąc go człowiekiem, imago et imitatio Dei (na obraz i podobieństwo Boga), umieszczanym na drabinie bytów ponad wszystkimi zwierzętami, poniżej wyłącznie aniołów i samego Boga.

Z czasem z braku lepszego pomysłu zaczęto utożsamiać ten moment (rozumianym z braku wiedzy jako moment) z zapłodnieniem, niewłaściwie uznając, że każdy przedział czasu musi zacząć się od pewnego punktu.

A jeśliby nawet trudno było uznać zapłodnioną zygotę za człowieka w sensie moralnym, próbowano przypisać jej możliwość bądź możność stania się człowiekiem. Różnica bazuje na również nieużywanej dziś nigdzie poza teologią arystotelesowskiej dialektyce aktu i potencji: możliwość wymaga zaktualizowania potencji przez zewnętrzny czynnik, podczas gdy możność oznacza już wewnętrzną, immanentną zdolność.

Dzisiaj poza teologią nikt nie uznaje już tomistycznej drabiny bytów, a badania wykazały, że 60 proc. zygot z powodu błędów umiera i żadnej innej możliwości/możności nie posiada. A przyznawanie komuś praw z powodu samej przynależności do gatunku człowieka rozumnego określane bywa mianem szowinizmu gatunkowego. Podkreśla się raczej łączność człowieka z innymi organizmami, rzeczywiście widoczną w anatomii, fizjologii, genetyce, biochemii, onto- i filogenezie.

W światowej etyce dominują dziś raczej poglądy utylitarystyczne – dążyć do maksymalizacji szczęścia, minimalizacji cierpienia. Niestety tutaj też rodzą się poważne problemy. Jak zsumować subiektywne poczucie szczęścia?

To nie fizyka. Mamy układ, wyprowadzamy wzór na energię kinetyczną i potencjalną, ich różnica tworzy lagranżjan, a jego całka po czasie da działanie. Dalej zasada najmniejszego działania prowadzi do równania Eulera-Lagrange’a, które, choć wygląda dosyć groźnie, zazwyczaj daje się rozwiązać i otrzymujemy równania dynamiki Newtona dla danego układu. W etyce już sam pomysł dokładnego sumowania (czyli w zasadzie też całkowania) szczęścia po czasie brzmi absurdalnie.

Niejasność budzi nawet pytanie: kogo liczyć? Raczej nie osoby potencjalne, zygocie trudno przypisać jakiekolwiek szczęście czy cierpienie. Konieczne zdaje się tu posiadanie jakiejś świadomości. Po czym ją poznać? Jak traktować płody, zwierzęta, osoby o uszkodzonym, niespełniającym większości funkcji układzie nerwowym? Jak rozstrzygnąć, kto ma świadomość?

Daniel Dennett w swej książce „Natura umysłów. Jak zrozumieć świadomość”, nawiasem mówiąc, istotnie słabszej niż „Dźwignie wyobraźni”, „Od bakterii do Bacha” czy „Świadomość”, postuluje początkowo iść stopniowo od organizmów na pewno świadomości nieposiadających w kierunku coraz bardziej złożonych, o coraz bardziej skomplikowanym układzie nerwowym, i patrzeć, jakie kolejne funkcje potrafią wypełniać ich mózgi, rozważając, czy któraś z nich nie będzie kluczowa dla świadomości.

Z drugiej strony, pisze Dennett, można iść w odwrotnym kierunku, począwszy od osoby ludzkiej ewidentnie będącej podmiotem moralnym i samoświadomej, zastanawiając się, czy odjęcie pewnych funkcji ośrodkowego układu nerwowego pozbawiłoby ją świadomości.

Jaki byłby efekt takich poszukiwań? Zdaniem filozofa idąc z obu stron, prawdopodobnie rozminęlibyśmy się. Nie ma bowiem magicznych kryteriów, niezwykłej funkcji tworzącej wyraźną granicę między świadomymi a nieświadomymi. Nie ma nawet dwóch odrębnych kategorii świadome osoby/nieświadome rzeczy. Za te ostatnie uważał zwierzęta Kartezjusz, popierający wiwisekcje (włoski neuronaukowiec Antonio Damasio pisał o doniosłym błędzie Kartezjusza). Istnieje raczej spektrum od nieświadomych przez pewną ograniczoną intencjonalność, przez zaczątki świadomości odczuwającej aż po różne stopnie samoświadomości. Bez żadnych ścisłych granic.

To istotnie komplikuje sytuację, zwłaszcza jeśli chcemy nie tyle poprzestać na typowych dla filozofów teoretycznych rozważaniach, ile dojść do praktycznych wniosków, zasad prawnych opisujących postępowanie w sytuacji ludzkich dramatach.

Istnieje co prawda zasada moralnej ostrożności: skoro nie wiemy, jaki status moralny przypisać zarodkowi czy płodowi, najlepiej byłoby traktować go jak osobę ludzką.

Tylko że zarodek ten, wbrew pięknym słowom o stanie błogosławionym i ogólnej świętości życia, zazwyczaj ma interesy częściowo sprzeczne z interesami matki, co do statusu moralnego której żadnych wątpliwości nie ma. Imprinting, czyli wygaszanie niektórych genów na drodze metylacji DNA, przebiega odmiennie w genach pochodzenia matczynego i ojczystego. Najczęściej geny ojca faworyzują pochłanianie przez płód jak największych zasobów matki, podczas gdy allele matczyne dostęp ten w pewnym stopniu limitują. Nieproporcjonalnie wielka głowa płodu w połączeniu z dwunożną, odziedziczoną po australopitekach postawą stanowią dla matki istotne zagrożenie, także życia. Takie konflikty to w położnictwie chleb powszedni. Nie rozwiąże się ich okrzykami, braniem zakładników ani, jak to w USA bywało, pirotechniką.

Z jednej strony zdolność odczuwania cierpienia i samoświadomość matki w zasadzie zawsze przekracza te zdolności u płodu. Z drugiej zwiększają się one w trakcie rozwoju, co wskazywałoby na zasadność pewnego zróżnicowania postępowania w zależności od tygodnia ciąży. Odczuwający ból płód w dziewiątym miesiącu istotnie różni się od dopiero tworzącego narządy zarodka w drugim. Tymczasem już znacznie prostsze kryterium zdolności płodu do przeżycia poza organizmem matki budzi kontrowersje. Dyskusję komplikują jeszcze pojęcia takie jak życie niewarte przeżycia czy złe urodzenie.

Temat to niezwykle trudny, niemniej umycie rąk, czyli nierobienie nic, oznacza status quo. W ostatnich latach wrzaskliwa nagonka „za życiem“ doprowadzała do śmierci kobiet. Wbrew intencjom samozwańczych obrońców życia płodów te ostatnie umierały razem z nimi.

Marcin Nowak

Bibliografia

  • Dennett D: Natura umysłów. Jak zrozumieć świadomość. Copernicus Center Press, Kraków 1996 / 2021