10 listopada też jest święto
Wprawdzie Sejm niczego nowego nie uchwalił i wprawdzie rzecz dotyczy bardziej ziemi włoskiej niż Polski, 10 listopada w tym roku jest świętem dużego kalibru. Otóż 90 lat kończy dzisiaj jeden z ważniejszych kompozytorów ostatniego stulecia. Choć sam by zastrzegł od razu, że „użytkowy”, to znalazłoby się paru osłuchanych ludzi, którzy by temu zaprzeczyli. Na przykład Quentin Tarrantino, który w głośnej przemowie po odebraniu w imieniu włoskiego kompozytora Złotego Globu postawił go na równi z Schubertem, Mozartem i Beethovenem. To również jeden z nielicznych kompozytorów filmowych, których dałoby się opisać w 2-3 dźwiękach. Na przykład: kojot, harmonijka, przesterowana gitara. W dodatku spotkałoby się wokół tego nazwiska i podało sobie ręce wiele osób o różnych upodobaniach. Sympatycy awangardy znają go za poczynania pionierskiego kolektywu Gruppo di Imporvvisazione Nuova Consonanza, a wielbiciele słodkich tematów – za garść melodii. A może nawet za kilka melodii więcej. Ennio Morricone.
Kończę czytać wywiad-rzekę z Enniem Morricone, który przeprowadził Alessandro de Rosa (też Włoch – Morricone mimo światowej kariery nie nauczył się angielskiego). To właściwie pełna pod każdym względem autobiografia człowieka, który zaczynał od aranżowania piosenek, a jednocześnie jeździł na kursy do Darmstadt i śledził awangardę. Od pierwszych wątków – o pasji szachowej Morricone, który najbardziej chciałby być arcymistrzem – wyłania się obraz człowieka, który poświęcił się pracy kreatywnej. Z naciskiem na pracę. Nieprawdopodobne i godne podziwu jest proste podejście do tego, co inni biorą za jakiś gest geniuszu. Morricone po prostu działa. Pisze. Nie budując szczególnych rozgraniczeń między działalnością artystyczną i komercyjną. Traktując się trochę jak rzemieślnika. I skromnie odpowiadając (to z innego wywiadu): Jestem po prostu dobrze zorganizowany. Poza tym w porównaniu z takim na przykład Bachem, który pisał kantatę w tydzień, albo Mozartem i tak wychodzę na nieroba.
I chociaż w dniu 90. urodzin będzie celebrowany jako instytucja przynosząca chlubę narodowi i spore zyski, a bilety na jego kolejną trasę koncertową (jest występ w Polsce) prawie się sprzedały, mamy przed sobą starszego pana, który udziela prostych porad, testuje tematy na żonie (ale nikomu nie pozwoli sobie zmieniać pobocznych motywów), jest elastyczny we współpracy z reżyserami, ale nad niektórymi mocno się wyzłośliwia, a czasem nawet trochę pastwi.
Dla wielbicieli kina to będzie inna książka: wspomnienie człowieka, który pracował z większą paletą słynnych reżyserów – od Seria Leone po Quentina Tarantino – niż większość aktorów w ciągu całej kariery. I potrafi coś więcej na ich temat powiedzieć, bo były to kontakty partnerskie (bardzo różne). Opowiada tu o pracy z Kubrickiem, do której nie doszło (miał pisać muzykę do Mechanicznej pomarańczy, ostatecznie chwali pracę Wendy Carlos, ale dokładnie pamięta, co sam chciał zrobić), bo lojalnie zajmował się którymś z mniejszych zleceń. I o jednym utworze z soundtracku Misji, który zarobił więcej niż cały film.
Dla miłośników muzyki – być może będzie to całkiem inna inna książka, ale ciekawa, bo Morricone topi nas w detalach poszczególnych sesji i kompozycji. Tytułów i dat jest tu momentami aż za dużo, ale nic nie zastąpi autorskich opisów tego, jak Morricone pisał poszczególne tematy – a bohater wszystko pamięta. I te opowieści pokazują go takim, jakim opisują go od lat krytycy: Morricone, dzięki umiejętności operowania różnymi muzycznymi językami (tu jest poliglotą), od samego początku pracy nad muzyką myśli brzmieniem. Dla mnie każda nuta łączyła się już z określonym wykonaniem – wspomina. I nie chodziło tylko o instrument. Chodziło często o konkretnego wykonawcę, którego brzmienie Morricone lubił, a nawet o końcowe brzmienie nagrania – bo dzięki pracy z orkiestrami rozrywkowymi wyczuł bardzo szybko możliwości studia nagraniowego. Stąd cięcie taśmy, stąd ten kojot, drumla nagrywana dźwięk po dźwięku i sklejana w jedną, słynną partię dla Sergia Leone. Stąd jęki kobiet w erotykach, odgłosy konkretne w horrorach – Morricone nie był wielkim kompozytorem samodzielnych utworów, ale osiągnięcia awangardy świetnie przeszczepiał na „użytkowy” grunt. Stąd wreszcie odpowiednie, przesterowane brzmienie gitary, które w latach 60. pokochała włoska młodzież. Stąd umiejętność pracy z pogłosem. To, że sam był trębaczem i biegłym improwizatorem, też raczej nie mogło przeszkodzić.
Gdy wydawca książki napisał do mnie, że będzie playlista w serwisach streamingowych (wklejam poniżej), pomyślałem: po co playlista, każdy to pamięta. Ale czytając książkę, uświadomiłem sobie, że jednak się przydaje – nie mogłem nie przerwać opisów tworzenia konkretnych tematów do bardzo znanych filmów i nie odtworzyć sobie chociaż fragmentu. To było silniejsze ode mnie.
Morricone całym swoim 90-letnim życiem pokazuje, że dzisiaj kompozytor to nie jest ktoś, kogo praca kończy się w momencie, gdy skończy dłubać nuty na pięciolinii (a stawia je trochę niedbale, po lekarsku, pewnie szybko – linijki znanych tematów ilustrują rozmowę zawartą w książce). Jest człowiekiem, który przeszedł przez wszystkie rejony pracy muzycznej – od bycia wykonawcą, przez dyrygenturę i produkcję, aż do pisania. Potrafi to wszystko zrobić wszystko samemu. I robi, choć ma 90 lat. Nie zamienił się, jak amerykańscy kompozytorzy, w wieloosobową fabrykę. Pozostał konkretnym człowiekiem z krwi i kości, a święta ludzi z krwi i kości są zawsze lepsze niż celebracja opisanej w jakiś sposób mniej lub bardziej zwartej grupy. Ale to już może uwaga bardziej na koniec 10 listopada, tak tuż przed 11.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Plan zemsty
Prawica chce wykorzystać osłabione po wyborach morale w obozie władzy, aby ostatecznie pokonać swoich wrogów. Grozi procesami i więzieniem, głosząc dokończenie antyliberalnej rewolucji. To ma być odwet nie tylko na przeciwnikach, ale też na ich wyborcach. Co z tym zrobi druga strona?
ENNIO MORRICONE. Moje życie, moja muzyka. Autobiografia, Rozmawiał Alessandro de Rosa, przeł. Karolina Dyjas-Fezzi, Wydawnictwo WAM, Kraków 2018
Komentarze
Fragment wywiadu z Ennio Morricone. Przypominam – żyje już 90 lat.
„Czy jest w takim razie jakiś polski artysta, który szczególnie zainteresował Maestro?
Niestety nie znam zbyt dobrze polskich twórców, zarówno tych z branży filmowej, jak i muzyki czy literatury, żeby móc wspomnieć teraz kogokolwiek. Nie miałem okazji pracować z polskimi reżyserami.”
@Witold –> Książka pokazuje człowieka, który całe życie dostaje propozycje i je realizuje – być może z Polski nikt się nigdy nie zgłosił. Swoją drogą Morricone pracował przez lata głównie dla Włochów ze względu na to, że nie mówi po angielsku, a na miejscu miał z kim działać (Leone, Bertolucci, Pasolini, Tornatore… itd.)
Najwyraźniej Polańskiego nie zaliczył Morricone do polskich twórców („Frantic”).
@fripper –> Pewnie tak
Swoją drogą po ostatnim zamieszaniu z Morricone rzekomo wymyślającym Tarrantino od kretynów, co kompozytor zdementował, fantastyczne historie mogą powstawać na linii Morricone-tłumacz-dziennikarz.
Z tym wywiadem są jakieś cyrki – niemiecki Playboy utrzymuje, że kompozytor powiedział, co powiedział. Może to kwestia wieku? Wzięło go na szczerość, a teraz agenci muszą to odkręcić?
Jeśli chodzi o polskie wątki, to jeszcze był „Karol, który został papieżem”, ale nie dziwię się, że mógł zapomnieć, w dodatku za produkcję odpowiedzialni byli Włosi, a raczej pamiętna ścieżka dźwiękowa to nie była. I tutaj dochodzimy do ciekawej kwestii związanej z Morricone.
Książki jeszcze nie czytałem i nie wiem, co w niej opowiada. Warto jednak zwrócić uwagę, że to z czym kojarzymy Morricone najbardziej i za co go (ja też) kochamy, czyli bogata muzyka z charakterystycznymi motywami, które w dużym stopniu niosą cały film, to zaledwie kilkanaście pozycji w jego dorobku. Reszta to po prostu sprawna ilustracja muzyczna, czasem zupełnie niczym specjalnym się nie wyróżniająca. Przy wczesnych filmach, Morricone często poddawał recyklingowi powracające w różnych produkcjach tematy, a naprawdę przykładał się do tych wyjątkowo ważnych filmów. Nieraz też jego rola zredukowana była do dyskretnej oprawa muzyczno-dźwiękowej będącej np. uzupełnieniem muzyki adaptowanej (filmy Pasoliniego chociażby). Mam też wrażenie, że od czasu „Cinema Paradiso” (1988), a może nawet „Misji”, Morricone już nie stworzył niczego interesującego i trochę zaczął odcinać kupony. Zyskał status legendy i to bardziej reżyserom/producentom zależy na tym, żeby mieć go w napisach, kiedy on ogranicza się do skomponowania paru różnej jakości motywów.
Nie umniejsza to jego najwybitniejszym dokonaniom, a przede wszystkim temu, że chyba żaden inny kompozytor nie przyczynił się tak bardzo do przedefiniowania roli jaką oryginalna muzyka może pełnić w filmie. Udowodnił, że nie musi być traktowana jedynie jako ilustracja czy wzmocnienie, ale może właśnie „nieść” film, wręcz go opowiadać, stając się elementem artystycznie równie znaczącym jak zdjęcia, montaż czy gra aktorska.