Jak z tym rajem
„Raj utracony [?]” to motto tegorocznej jubileuszowej (60) edycji festiwalu Wratislavia Cantans. Pytanie, czego dotyczy ów raj, a czego ów znak zapytania. O utracie nie mówiąc.
Bo czym ten raj jest? Konstruktem, ludzką ideą, pragnieniem ideału, który gdzieś w niezmierzonej przestrzeni? Czy może jest raj na ziemi? Czy w związku z tym można go utracić, czy też nie? Można myśleć różnie nawet w kręgu tej samej kultury. Dziś więcej niż o raju było o śmierci.
Po południu w NFM Agata Zubel była bohaterką projektu, w którym najpierw w Sali Czerwonej wystąpiła jako kompozytorka, a potem, na scenie w Sali Głównej – jako wykonawczyni. W tegorocznej książce programowej ciekawe są omówienia pisane przez artystów stojących za projektami. Kompozytorka o swoim nowym utworze Spray, wykonanym przez Les Percussions de Strasbourg, pisze: „Partytura została skonstruowana w taki sposób, aby w czasie rzeczywistym realizacja muzyczna stawała się równocześnie dziełem wizualnym”. Sześcioro wykonawców używa wyłącznie materiałów malarskich, głównie farb w sprayu, którymi potrząsa jak grzechotkami lub uderza jedną o drugą, według dokładnie rytmicznie napisanej partytury, a także miotełek, listew i podobnych przedmiotów służących do tworzenia obrazu. Każdy ma za sobą rozpięty na sztalugach karton – i tu brak mi informacji, czy kolory i moment użycia każdego z nich są też określone w nutach; można podejrzewać, że tak, skoro wszyscy w tym samym czasie używają tych samych kolorów. Jest w tym coś z pierwotnej zabawy dźwiękiem, ale też z tęsknoty za jednością dźwięku i obrazu, którą to jedność kompozytorka traktuje właśnie jako utracony raj. Pytanie, czy rzeczywiście taki raj istniał kiedykolwiek. Drugie pytanie (trochę złośliwe), to czy autorka wzięła pod uwagę, że zaangażowany jest tu niestety jeszcze jeden zmysł – węchu, i nie były to wrażenia przyjemne zwłaszcza dla siedzących w pierwszych rzędach. Ale zabawa ogólnie była fajna, a w efekcie powstało sześć obrazów i śmieliśmy się z kolegami, że teraz można byłoby je sprzedać za ciężkie pieniądze (które z kolei można by przeznaczyć np. na cele charytatywne), ale pada tu pytanie: kto w takiej sytuacji jest autorem – kompozytorka czy wykonawcy?
Drugą część stanowiły Quatre chants pour franchir le seuil Gérarda Griseya, wykonane przez solistkę ze wspaniałym Ensemble Intercontemporain pod batutą Ryana Bancrofta – i tu już sprawa jest bardzo poważna. W omówieniu czytamy: „Grisey zaprasza nas, byśmy spojrzeli na śmierć nie jak na kres, lecz jak na przejście, rytuał transformacji, w którym to, co przemija, staje się częścią nowego porządku istnienia”. Trochę tak jest zwłaszcza we wstrząsającej drugiej pieśni Śmierć cywilizacji, w której wyliczane są zniszczone rękopisy egipskie i nagle na paru z nich rozbłyskuje kilka słów niezwykle mocnego tekstu. Ktoś żył, ktoś chciał żyć, a nawet ktoś chciał zmienić się w Boga. Ktoś mówi dumnie: uczyń mi drogę światła, pozwól mi przejść. I to jest jedyny ślad po tym kimś. A my, żyjący, patrzymy na ten ślad, już w zupełnie nowym porządku. A kiedyś ktoś będzie w ten sposób patrzył na ślady po nas… albo i nie będzie nawet takiego kogoś, co te ślady zobaczy. Bo stanie się coś jeszcze straszniejszego niż potop opisywany przez Epos o Gilgameszu (w pieśni ostatniej).
Abstrahując od tekstu, nie wiem, co takiego jest w tym utworze, że tak chwyta za gardło – musiałam sobie z tym poradzić przez parę godzin do następnego koncertu. Trochę brzmienia, trochę harmonie, trudno w sumie określić, co tworzy ten mistycyzm. Tajemnica.
Wieczorem w kolegiacie św. Krzyża i św. Bartłomieja – Goldberg Baroque Ensemble pod batutą Andrzeja Szadejki plus komplet wspaniałych solistów: nasz ulubiony aniołek czyli Dorothee Mields oraz reszta nie gorsza: kontratenor Tim Mead, tenor Georg Poplutz i bas-baryton Matthias Lika. W programie Oratorio Secondo Johanna Daniela Pucklitza, to samo, którego nagranie w serii Musica Baltica otrzymało Opus Klassik. Monumentalny utwór gdańskiego kompozytora, o dwie dekady młodszego od Bacha, kontynuuje styl mistrza z Turyngii, ma naprawdę dobrą jakość kompozytorską, Co jest denerwujące, to nader długie (ponad dwie godziny; była jednak przerwa) i intensywne międlenie jednego prostego tematu: że kto skupia się na przyjemnościach życiowych, ten boi się śmierci, bo pójdzie do piekła (tu pada intrygujące zdanie, że będą się tam męczyć, dopóki Bóg nie przestanie istnieć!), a prawdziwy chrześcijanin czeka na śmierć, bo pójdzie do Jezusa i też zmartwychwstanie (w momencie, kiedy śpiewało się o ubraniu – w niebie! – w biało-niebieską szatę, odruchowo zachichotałam). Każdej z tych dwóch postaw towarzyszy trochę inna muzyka, w obu częściach pojawiają się różne ciekawe rozwiązania harmoniczne, a w drugiej także instrumentacyjne – dość wyliczyć harfę szklaną, cymbelstern czy małą harfę barokową. Istny raj, nawet nie utracony.