Lewico, nierówności nie są niemoralne!
Tegoroczna nagroda im. Marcina Króla przypadła tercetowi autorów książki „Nierówności po polsku. Dlaczego trzeba się nimi zająć, jeśli chcemy dobrej przyszłości nad Wisłą”: Michałowi Brzezińskiemu, Pawłowi Bukowskiemu i Jakubowi Sawulskiemu. Nie czytałem tej książki, ale wysłuchałem laudacji prof. Przemysława Czaplińskiego i kilku innych uczestników gali w Fundacji Batorego, która nagrody każdego roku przyznaje. Nie pierwszy raz usłyszałem gorące moralne potępienie znacznych nierówności społecznych, a prof. Czapliński posunął się aż do twierdzenia, że zło nierówności jest czymś oczywistym. W końcu muszę na to zareagować.
To jakiś mit, który uczepił się lewicy kilka dekad temu, stając się nowym dogmatem filisterskiej religii politycznej, składającej nieustające hołdy „klasie ludowej” i nieustająco bijącej się w uprzywilejowane piersi, z głośnym „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”. Religia ta ma tyle wspólnego z lewicowością, co Grzegorz Braun z chrześcijaństwem. Po wierzchu wygląda na ortodoksję, a w środku sama herezja i wypaczenie.
Nie zamierzam przeczyć, że w tych bogatych krajach, gdzie nierówności społeczne są nieznaczne, panuje jeszcze większy dobrobyt i szczęśliwość niż w pozostałych bogatych krajach. Awans materialny i kulturowy niższych warstw społecznych zwiększa ogólne zasoby wykwalifikowanej siły roboczej i pogłębia rynek wewnętrzny, co stabilizuje gospodarkę i uodparnia ją na kryzysy. Sam wolałbym na ewentualnej loterii wylosować paszport szwajcarski albo duński niż np. amerykański. W sprawy ekonomiczne nie wchodzę, zaznaczając jedynie, że gospodarki różnych krajów są na tyle odmienne i na tyle różne są powody, dla których w jednych krajach nierówności są wielkie, a w innych niewielkie, że żadną miarą wyższość ekonomiczna krajów o niskim zróżnicowaniu dochodów nie oznacza prawdziwości tezy, że podatki dla najbogatszych powinny być jak najwyższe. Jest tu związek, ale nie bezpośredni i złożony.
Skupię się na czymś innym. Na czymś, na czym się znam znacznie lepiej niż na ekonomii. A mianowicie na argumentach etycznych. Otóż twierdzenie, że wielkie nierówności są moralnie złe jest nieprawdziwe i niemoralne, sugerując, że wielkie bogactwo jest winą moralną, a na bogaczu ciąży moralny obowiązek oddania większości swojego majątku tym, którym powodzi się najgorzej. To nadużycie – nie ma takiego zła jak bogactwo ani obowiązku rozdawania swoich bogactw. Tym bardziej nie ma żadnego polityczno-etycznego obowiązku odbierania ludziom ich bogactw, jak zdaje się sugerować nasza nowa lewica.
No właśnie, nowa lewica. Klasyczna lewica odżegnywała się od anarchistów utrzymujących, że własność jest kradzieżą. Potępiała nie bogactwo, lecz wyzysk i utrzymywanie robotników na możliwie najniższym poziomie egzystencji – takim, żeby jedynie zachowali zdolność do dalszej pracy. Ponadto lewica głosiła, że ludzie pracując, uzyskują prawo do owoców swej pracy. Złem jest nędza, złem jest wyzysk i złem jest alienacja, a więc (między innymi) ogłupiający znój i brak pozytywnych więzi społecznych towarzyszących pracy. Natomiast bogactwo złem nie jest i nie jest nim nierówność dochodów!
Jeśli w bogatym kraju wielu ludzi żyje na ulicy, a wiele dzieci nie może chodzić do szkoły, to jest to hańbą dla tego kraju. Nie jest to jednakże sprawa nierówności! To nie nierówność jako taka jest tu winna, lecz słabość państwa, korupcja i brak społecznej odpowiedzialności samolubnych elit. I to nie sama w sobie nierówność jest złem, lecz nędza i brak dostępu do edukacji. Jeśli w jakimś kraju bardzo wielu ludzi żyje skromnie, ale wszystkie ich podstawowe potrzeby są zabezpieczone, a jednocześnie w tymże kraju kilka procent ludzi żyje bogato lub nawet luksusowo, to żadnej niesprawiedliwości w tym nie ma. A przynajmniej sam ten fakt jako taki nie jest niesprawiedliwy.
Nie ma nic złego ani poniżającego w życiu skromnym i bynajmniej nie jest też tak, że gdy ktoś żyje skromnie, to przez to ma mniejsze szanse na szczęście niż bogacz. Zresztą państwo nie jest od uszczęśliwiania ludzi i nigdy nie wyszło nikomu na dobre bycie uszczęśliwianym przez polityków. Dążenie do wyrównywania dochodów nie jest samo w sobie słusznym i sprawiedliwym celem polityki!
Nowa lewica niby to pogardza bogactwem, a przecież na nim się właśnie skupia. Chciałaby, żeby pracownicy mieli ciągle więcej i więcej. Ma tę samą obsesję bogacenia się co owi mityczni chciwcy tworzący bezduszny system kapitalizmu. Tymczasem na tym właśnie polega lewicowość, że widzi się inne wartości niż dorabianie się. Nie trzeba ciągle więcej i więcej. Za to nikt nie powinien być sam, w opuszczeniu, chory, bez pracy i szans. Tworzenie społeczeństwa, w którym każdy ma silne oparcie w instytucjach i poprzez nie w społecznej wspólnocie, nie oznacza łupienia bogatych ani podzielania z nimi kultu bogacenia się. Janosik nie jest z lewicy!
Poza tym bieda nie zawsze jest sama w sobie niesprawiedliwa. W sprawiedliwym społeczeństwie każdy dostaje szansę (albo i dwie, a nawet trzy), ale nie każdy z nich skorzysta. Są bowiem na świecie również ludzie leniwi, ludzie niezdolni, ludzie, którzy wybierają biedę albo popadają w uzależnienia. Nowa lewica w swoim nabożnie trwożliwym kulcie „Luda” uważa to za temat tabu i zakłamuje, jak tylko się da. Tylko że opowiadając, że przestępca czy alkoholik jest „ofiarą systemu”, popada się w absurdalny amoralizm i obłudę, bo zaocznie i hurtem usprawiedliwia się zło.
A w dodatku popełnia się najgorszą z punktu widzenia ideologii nowej lewicy zbrodnię polegającą na protekcjonalizmie. Ten nędzarz, pijak i leń jest nie tylko niewinny jak niemowlę (winne są zawsze „elity”), ale w ogóle jest zupełnie ubezwłasnowolniony, niezdolny do czynienia zła, za które mógłby odpowiadać. Odpowiedzialność spada zawsze na bogaczy, na wsteczników i reakcjonistów z kręgów elit, a w ostateczności na anonimowy „system”.
Kochani, to żadna lewicowość! Mitologia systemów, przesłaniająca ludzką sprawczość, amoralny kult „klasy ludowej” i lękliwa protekcjonalność, mająca odkupić mniemaną elitarność autora lewicowych pism i przykryć jego kompleksy, to kpina z lewicowości. I mówię wam to ja, Jan Hartman, co pracy fizycznej w młodości się nie bał i nie narzeka, że w kraju rosnących nierówności jako profesor i autor zarabia mniej niż murarz albo hydraulik. Czego i wam serdecznie życzę, luminarze nowej lewicy!
PS Wyluzujcie. W Waszym egalitarnym świecie nie byłoby komu jeść raków ani malować takich portretów. To obraz Romana Kramsztyka, malarza z obrzydliwie bogatej rodziny, znanego tyleż z „Mężczyzny jedzącego raki”, co obrazków z warszawskiego getta.
