Pamięci Andrzeja Prejsa

Większość moich nauczycieli akademickich szczęśliwie żyje. Wielu tych, którzy byli wówczas doktorantami, dziś otrzymuje profesury. Więcej już jest na emeryturze (mniej lub bardziej aktywnej). Siłą rzeczy niektórzy już zmarli. Pierwsze takie wiadomości docierały do mnie, kiedy pamięć o zajęciach była całkiem świeża (m.in. Janusz Faliński), ale z czasem ich przybywa.

W zeszłym roku takich wiadomości dostałem kilka, a dwie poruszyły mnie szczególnie. Najpierw zmarł Piotr Węgleński, o czym tutaj pisałem, a potem Maciej Gliwicz. To była dla mnie ważniejsza postać, tekst wspominkowy opublikował Pulsar. Gliwicz był opiekunem mojego roku studiów, ale ostatecznie nie on został promotorem mojej pracy magisterskiej. Został nim Andrzej Prejs, o którego śmierci dowiedziałem się w długi weekend majowy. Zmarł 30 kwietnia 2025 r.

Studiowałem jeszcze w trybie jednolitym pięcioletnim. W Zakładzie Hydrobiologii Uniwersytetu Warszawskiego regularnie bywałem już od trzeciego roku. Rezydowała tam wówczas trójka profesorów – Ewa Pieczyńska oraz kilka lat od niej młodsi Gliwicz i Prejs. Pieczyńska (jedna z tych osób, o których w środowisku wystarczyło powiedzieć Pani Profesor, żeby było wiadomo, o kogo chodzi) była nazywana pierwszą damą polskiej hydrobiologii. Była jedną z założycielek Polskiego Towarzystwa Hydrobiologicznego, twórczynią Zakładu Hydrobiologii, miała niepodważalną pozycję w świecie ekologii wodnej, przypieczętowaną współautorstwem ważnego podręcznika wydanego w ramach Międzynarodowego Programu Biologicznego.

Gliwicz był jej następcą na stanowisku kierownika zakładu i ewidentną gwiazdą światowej hydrobiologii. Z tej trójki Prejs miał najmniej spektakularną pozycję, ale nie było widać, aby miał jakiś kompleks. Pozostała dwójka darzyła go odpowiednim szacunkiem (Gliwicz, świadom swojej pozycji, z reguły nie powstrzymywał się przed otwartą krytyką oponentów, a od wychowanków raczej oczekiwał podzielania własnych wizji). Każde z nich miało swoją wizję ekologii wód, niekoniecznie zgodną, co nie wpłynęło na wzajemny szacunek.

Prejs z Gliwiczem dzielił zainteresowanie rolą drapieżnictwa. O ile Gliwicz skupiał się na zwierzętach planktonowych, których populację kontrolują ryby, o tyle to właśnie ryby były w centrum zainteresowania Prejsa. Można go było etykietować mianem ichtiologa. Ichtiologia bardzo kojarzy się z rybactwem i jest rozwijana na uczelniach rolniczych i w instytutach rybackich (w Polsce są to Instytut Rybactwa Śródlądowego i Morski Instytut Rybacki), co wymusza pewną gospodarczą perspektywę. W Zakładzie Hydrobiologii jednak wszyscy byliśmy przede wszystkim ekologami i to taką odsłonę ichtiologii reprezentował Prejs. Oczywiście chodzi o naukową wersję ekologii, która nie musi mieć za dużo wspólnego z ochroną środowiska. Wśród eksperymentów, które podejmował, były biomanipulacje czy przebudowa rybostanu jeziora tak, aby jego skład pozwalał na zachowanie licznego zooplanktonu wyjadającego fitoplankton, chroniąc przed zakwitem.

Wielkim promotorem biomanipulacji był Gliwicz, bo pasowały do jego modeli. Najłagodniejszą formą biomanipulacji jest wyławianie głównie ryb odżywiających się bezkręgowcami i promocja ryb drapieżnych. Prejs dobrze znał stan wiedzy na ten temat i wiedział, że skutki zwykle są mizerne. Tak było po kilku latach wpuszczania narybku szczupaka do jeziora Wirbel. Dlatego w 1991 r. zdecydował (a właściwie zdecydował zespół badaczy z Warszawy i Olsztyna) o kroku radykalnym. W październiku do jeziora wlano rotenon, silną truciznę roślinną, która zatruła praktycznie wszystkie ryby (planktonożerne i drapieżne) i wiele bezkręgowców. O ile jednak dla populacji ryb był to koniec, o tyle dla bezkręgowców był to tylko sygnał do wymiany pokoleń. Wiosną z jaj zagrzebanych w osadach wykluły się kolejne rozwielitki i im podobne i zaczęły wyjadać fitoplankton. Zagęszczenie fitoplanktonu spadło kilkakrotnie, zakwitu nie było. Na dłuższą metę takie zabiegi okazują się umiarkowanie skuteczne.

Na czwartym roku pomagałem jednemu z doktorantów Gliwicza Andrzejowi Mikulskiemu przy badaniach nad efektem matczynym u rozwielitek. Kiedy przyszło do rozdzielania tematów prac magisterskich, ostatecznie nie powtórzyłem badań na rozwielitkach. Ówczesna praktyka była taka, że prace magisterskie niekoniecznie były autorskim pomysłem magistrantów i odkrywaniem nieznanych lądów, ale wpisywały się w badania starszych pracowników. Ostatecznie trzeba było je z czegoś sfinansować, na co nie starczało środków wydziałowych. Wtedy jeden z projektów grantowych prowadziła Anna Jachner, więc mogła w jego ramach wydzielić zadanie na magisterkę. Jej badanie leżało na styku zainteresowań Gliwicza i Prejsa, dotyczyło skłonności ryb do podejmowania ryzyka, jakim jest żerowanie na bezkręgowcach w obecności ryb drapieżnych (lub ich zapachu). Wówczas tematyka ekologii strachu była w zakładzie jedną z dominujących, choć nikt nie używał tej nazwy, którą dopiero później wprowadzili ekolodzy lądowi.

Jachner formalnie nie mogła promować prac magisterskich. W końcu więc uznano, że moja praca powstanie pod jej opieką, ale tylko jako opiekunką wspierającą, gdy głównym opiekunem będzie Prejs. Badanie Jachner dotyczyło zachowań ryb głodnych i najedzonych, moje miało dostarczyć informacji, co właściwie ma oznaczać „głodne” wobec badanych przez nią płoci i uklei. Miałem obliczyć rację pokarmową tych dwóch gatunków w młodocianym stadium. Część praktyczna odbyła się w stacji terenowej UW w Pilchach nad jeziorem Roś. Tam Jachner uczyła mnie praktyki – razem łowiliśmy ryby w sieci. Potem aklimatyzowaliśmy je w wielkich akwariach (dzięki czemu wiem, że metoda „złap i wypuść” jest ryzykowna – wypuszczona ryba po kontakcie z ludzkim sprzętem i patogenami znajdującymi się w powietrzu i tak za długo nie pożyje). Wreszcie te, które się zaklimatyzowały, karmiliśmy i badaliśmy przesuwanie się pokarmu w ich ciałach.

To nie były badania przyżyciowe i miejscowe koty były jednym z beneficjentów grantu Jachner nieuwzględnionym we wniosku. Prejs w Pilchach bywał (podobnie jak Gliwicz, zadowolony, że zainstalowane przez niego wielkie kadzie znane uczenie jako mezokosmy mają zastosowanie), ale odpowiadał raczej za teorię niż praktykę.

Jego opieka miała wymiar bardziej intelektualny. Załatwiał mi odbitki literatury (to był czas, kiedy internet służył raczej do rozrywki niż zdobywania publikacji naukowych) i dyskutował. Bez rozczulania się wyrzucił całkiem dużą część danych, które zebraliśmy z Jachner, ale ostatecznie nie miały bliższego związku z tematem pracy. Kiedy okazało się, że jest szansa na przyjęcie mnie na doktorat w Instytucie Biologii Doświadczalnej PAN, bylebym się obronił przed październikowym rozpoczęciem roku akademickiego, ekspresowo skorygował mój tekst (bodaj dwa, może trzy podejścia) i załatwił termin obrony jeszcze we wrześniu.

Szansa na IBD okazała się bałamutna. Równie złudna była wizja zatrudnienia w IRŚ. Choć był dyrektorem Instytutu Zoologii UW (do niego należał Zakład Hydrobiologii), nie mógł przeskoczyć dla mnie procedur i braku wystarczającej liczby stypendiów doktoranckich. Dzięki jego wsparciu miałem jednak szansę poczekać na miejsce w położonym piętro wyżej Zakładzie Zoologii. Ale sprawy potoczyły się inaczej.

Przyznam, że mam zaskakująco mało wspomnień o samym Prejsie. Spędziłem w jego gabinecie niemało czasu, a pamiętam tylko to, że na półce oprócz bogatej literatury ichtiologicznej stała „Zielona książeczka” Kadafiego. Dziś żałuję, że nie zapytałem go o nią. Może jednak mnie onieśmielał. Z jednej strony byłem dość wyszczekanym studentem, z drugiej raczej dotyczyło to kwestii naukowych. Prejs był jednym z profesorów z przedwojennym rodowodem i czuło się dystyngowanie. Oczywiście, takie rzeczy w środowisku hydrobiologów przełamywało się na wspólnych pobytach na łodzi itp., ale to akurat się nam nie przydarzyło. Z Gliwiczem przeszliśmy na ty, z Prejsem nie doszło do tego. Może gdybym został na doktoracie w Instytucie Zoologii, nadarzyłaby się okazja. Wylądowałem w Instytucie Botaniki i kontakty stały się rzadsze. A potem w ogóle zniknąłem z uniwersytetu i nawet nie miałem świadomości, że przeprowadził się do Wrocławia.

Choć miałem podwójną opiekę nad magisterką, to on był głównym promotorem i do dziś mam jego list polecający, wystawiony na czasy trudnego (bezrobocie wówczas sięgało 20 proc.) poszukiwania miejsca. Na pogrzeb do Wrocławia nie pojechałem, ale bukiet ode mnie tak. Bez wątpienia zasługuje na pamięć jako wybitny naukowiec i wspaniały człowiek.

Piotr Panek

fot. Joanna Pijanowska

Reklama