Off 2025: Chateaubriand z omastą

Od ostatniego koncertu Off Festivalu minęła już ponad doba, pojawiło się trochę relacji, więc mogę tylko potwierdzić, że był to programowo powrót do formy grubo sprzed pandemii. Artystycznie udana edycja, pod względem atmosfery jedna z najlepszych, jakie widziałem, choć logistycznie… Cóż, logistyka, czyli najdłuższa ever kolejka do punktu wymiany opasek w Dolinie Trzech Stawów, paru osobom odebrała pierwsze koncerty. Na przykład występ Benny’ego Singsa (I’m Benny Sings and I’m gonna sing for you), który był idealnym wyborem programowym na start: melodyjny, porządny wykonawczo i dla wszystkich, nawet tych, którzy nie mieli pojęcia, kto zacz, a jedynym kojarzonym przez nich artystą był Mac DeMarco, wymieniony jako współautor jednej z piosenek holenderskiego bohatera koncertu.

Na Scenie Leśnej zagrała pierwszego dnia Nilüfer Yanya, starając się oddać wycyzelowane brzmienie studyjne i pocąc się nad gitarą, której przez pół koncertu nie było słychać jak trzeba. To spięcie i podenerwowanie psuło rzecz jasna atmosferę, choć koncertu nie zniszczyło. 
Zero spiny było oczywiście na najstarszym bandzie festiwalu, czyli Os Mutantes. Flagowy zespół brazylijski zagrał swoje dwa wielkie hity z czasów Tropicalii, Bat macumba i A minha menina, ale też sporo innego, różnorodnego stylistycznie materiału. To dziś taka brazylijska Budka Suflera, w dobrym tego słowa znaczeniu. I mieli stosowne przyjęcie: publiczność trzykrotnie młodsza niż sam zespół skandowała ich nazwę, a siedzący na stołeczku Sergio Dias ze wzruszeniem wyznawał, że jest szczęśliwy: Spójrzcie na mnie, mam 74 lata, robię to, odkąd miałem 13 lat.
Cytuję też (z pamięci) zawołanie sceniczne tria Kneecap: Nie pozwolili nam zagrać na Węgrzech, nie pozwolili w Niemczech (tu buczenie publiczności), ale gramy w pieprzonej Polsce. Co miałem napisać o zespole, pisałem już tutaj. Pod względem energii był to oczywiście jeden z mocniejszych punktów programu, „free Palestine” okazało się zresztą najczęściej skandowanym hasłem imprezy, Irlandczycy odniesienia do ugrupowań terrorystycznych nieco jednak powściągnęli, za to (jak słusznie zwróciło uwagę parę osób) kompletnie nie mieli potrzeby powiedzenia czegoś na temat wojny w Ukrainie. Mam nadzieję, że któraś z licznych osób robiących sobie z nimi zdjęcia za sceną zwróciła im na to uwagę.  Biorąc pod uwagę lekką oldskulowość i zanurzenie hip-hopu w tradycji elektro, muzycznie i pod względem prostych wizualizacji (choć raczkujących) na Kneecap – można powiedzieć – Kraftwerk  przyszedł wcześniej. Ale zanim przyszedł (lub raczej stanął, bo zobaczyć muzyka Kraftwerk w ruchu to jak zobaczyć muzyka Kneecap w stanie spoczynku), to jeszcze Fat Dog na Leśnej – bardzo dobry koncert, z tych, w których frontman (Joe Love w tym wypadku) od razu wchodzi w publikę i już stamtąd nie chce wyjść. Był młyn (chociaż Windmill Scene to podobno od miejsca), muzycznie nawet lepiej niż na płycie, choć momentami mało selektywnie. Na koniec trochę glamu, szczypta inspiracji Pulp i jeszcze Let’s Dance z taśmy. 

A Kraftwerk? Fajnie, że zmieniają trochę wizualizacje z trasy na trasę. Te były jak zwykle efektowne i proste zarazem, z zabawnymi nawiązaniami do miejsca akcji (ta szpilka na mapie i lądujący Spodek), a brzmienie oczywiście świetne. Z kolei zmiany w utworach nie idą w najlepszą stronę: Autobahn wypełnione było jakąś bezpieczną watą syntezatorową, moim zdaniem straciło sporo z wizjonerskiego, eksperymentalnego ducha. 

Następny dzień zacząłem pracą przy emitowanym na żywo „Tygodniku muzycznym”, w którym pojawili się znakomita Julia Rover, pracujący przy imprezie Adam Kiepuszewski (vel Młody Budda) i muzycy Omasty (o nich za chwilę), a tego zdolna Hania Derej nagrana przez Maćka Jankowskiego i gościnnie jeszcze Kuba Ambrożewski. To mi odebrało kilka koncertów, ale dało w zamian inną perspektywę: Off’n’jazz, specjalna scena uruchomiona w miejscu namiotu literackiego, to był najlepszy nowy pomysł programowy tegorocznej edycji, świetny ze względu na prezentację rodzimej sceny, ale zarazem bardzo dobrze brzmiący. I (to bywało kłopotliwe) prawie zawsze wypełniony po brzegi. 

Sobotę zacząłem na koncercie Lambrini Girls. Mocnym i angażującym publiczność, z elementarzem punka (What do we do if someone’s falling in the moshpit?) i prostymi refleksjami na temat świata zewnętrznego (Do we fucking hate JK Rowling?). Typowy przykład fajnej grupy, która jednak gra mocno średnią muzykę. Trochę średniactwa było też na znacznie spokojniejszym występie Panchiko, wykonawczo przyzwoitym, ale odtwórczym, z paletą skojarzeń z Britpopem, Radiohead i Muse. Za to Wednesday Campanella na Scenie Eksperymentalnej (której nazwa pozostanie dla mnie zagadkowa i anegdotyczna) wciągała do zabawy z dużą energią i pomysłami pożyczonymi wyraźnie od Wayne’a Coyne’a (zorbing). Niezła rapersko, wokalnie bez zarzutu, choć przy tym tiktokowa do bólu – z występie idealnie pasującym na media społecznościowe. Generalnie kompletnie niezrozumiała dla nieznających japońskiego, poza hasłowymi sytuacji z tytułów typu Chateaubriand, też wyraźnie kalkulowanymi pod social media. Znajomy Francuz (po raz kolejny na Offie) śmiał się z tego absurdalnego „rzucania mięsem”, ale też nie rozumiał. Na pewno było zaraźliwe.    

Jannowi, przygotowanemu na specjalny koncert – z długą, dokładnie rozpisaną choreograficznie częścią solową i z większą ilością dymu niż na koncercie Synów – trafił się najtrudniejszy festiwalowy „slot”. No bo dymy płynnie przeszły w burzę i ulewny deszcz, show był dobry, ale to były warunki, przed którymi nie uciekają tylko najzagorzalsi fani. Artysta wyszedł z tego obronną ręką, choć jego występ – i prawdziwe oblężenie, jakie przeżyła Scena Trójki podczas Have A Nice Life – były jednymi z przykładów złego rozkładu akcentów. Parokrotnie małe sceny gromadziły tłumy większe niż duże i otwarte sceny. Czasem uzasadniał to repertuar, ale zwykle jednak były to sytuacje utrudniające życie widowni. Inna sprawa, że po ulewie teren festiwalu wypełniły wielkie kałuże i błoto. Nie do ogarnięcia tego samego dnia, ale do zasypania – szczególnie pod dużymi scenami, gdzie powinny o tym decydować względy bezpieczeństwa – przed dniem trzecim.

Ten drugi zakończyły dla mnie dwa występy: pełen uroku i świetnie nagłośniony (co nie jest zasadą na dużej scenie) James Blake, który jednak – wiem, że jestem raczej w mniejszości – trochę mnie wynudził. I z którego uciekłem (co było najlepszą decyzją całej imprezy) na Omastę w namiocie jazzowym. To, co tam urządził krakowski zespół wspólnie z bliżej mi nieznanym, ale świetnym technicznie raperem z Atlanty, to był powrót do najpiękniejszych lat jazzowo-rapowych fuzji, a przy tym kapitalna impreza z wyimkami z materiału, który prezentowali na dużej scenie po południu, czyli rekreacji Madvillainy. W sumie top 3 festiwalu jak dla mnie.  

Dzień trzeci przywitałem na Ciśnieniu. Szkoda trochę, że wielka scena, ale za to pewnie większe tłumy poznały choćby przypadkowo ten ciekawy zespół, koncertowy z założenia, więc na żywo świetny. Seun Kuti na Leśnej zagrał porządny afrobeatowy set ze spodziewanymi akcentami politycznymi i sprawdzaniem publiczności (Poland, you passed the vibe check), niemniej jednak nie było to coś zaskakującego. MJ Lenderman też nie zaskoczył stylistyką między Neilem Youngiem a Teenage Fanclub, za to ze świetną realizatorką (najlepiej brzmiący koncert festiwalu, wliczając Kraftwerk i Blake’a) zagrał idealny pod każdym względem koncert, którego mógłbym słuchać jeszcze przez kolejną godzinę. Repertuar swój i cover Dancing in the Club grupy This Is Lorelei. To też do top 3, nawet w najwyższych stanach tegoż. A trzeba dodać, że grali na pożyczonych instrumentach.

Później było nieco gorzej, bo Alan Sparhawk wystraszył mnie ewidentnie autoterapeutycznym występem ze swoim autotune’owym repertuarem z solowej płyty i uciekłem, zanim (jak się później dowiedziałem) zaczął grać piosenki. Z kolei na Geordiego Greepa przyszedłem za późno, co okazało się czynnikiem eliminującym – to był kolejny z koncertów, które powinny być na dużej scenie (w tym samym czasie Pa Salieu grał nic wielkiego dla średniej wielkości tłumu na głównej). Miło zaskoczył mnie Anatole Muster, czyli szwajcarski rezerwowy, który wjechał zamiast chorej Nali Sinephro. Dalej żałuję, że nie widziałem tej ostatniej, ale Szwajcar popisywał się graniem na laptopie techniką akordeonową i całkiem nieźle wywiązał się z trudnego zadania muzyki z poczekalni do głównej gwiazdy, czyli oczywiście Fontaines D.C.     

Tych ostatnich widziałem już na żywo trzykrotnie i uważam, że osiągnięciem tegorocznego Offa było już samo ściągnięcie ich w roli headlinera. Bardzo dużego formatu zespół, być może w szczycie możliwości (bo z popularnością to jeszcze zobaczymy – przepowiadałem im kiedyś wielką karierę i na razie wszystko się sprawdza), a na pewno jeszcze przed emeryturą, gra ciągle z takim zaangażowaniem jak w klubach, uczciwie, precyzyjnie, świetnie zespołowo, choć zarazem bez jakiegoś bliskiego kontaktu z publiką. Za to z paletą całkiem już dużych hitów. I tym zapewne wypadałoby zamknąć to jeszcze niepełne top 3, choć tak naprawdę największą zaletą tegorocznej edycji był wysoki poziom średni występów. A dominantą całości, jak już wspominałem, okazało się irlandzkie (i nie tylko, na kilku koncertach były takie wątki) wsparcie dla Palestyny. Wiem, że różne są na ten temat opinie, ale na pewno będzie to (obok tej ekspansji wątków jazzowych) fakt, za który rocznik 2025 imprezy będziemy pamiętać. 

Mam nadzieję, że jakoś zarysowałem ten powrót do formy, więc jeszcze łyżka dziegciu. Off Festival nie był w tym roku przygotowany na własny sukces. Nie wzrosła liczba sanitariatów (nie poprawił się też znacząco ich standard, a konkurencja w tej dziedzinie ucieka), całe więc może szczęście, że piwo jednej z najgorszych marek w kraju jest ciągle tak samo niepijalne (co widać po długiej kolejce do jedynego konkurencyjnego browaru, który miał na terenie malutkie stoisko; bez startu do Innych Brzmień pod tym względem – no i tam mają, przypomnę, Targi Małych Wydawców). Najdłuższa – poza tymi do wejścia pierwszego dnia – była kolejka do ujęcia wody, przy którym można było napełnić bidony. I to już smutny widok z gatunku „który mamy rok”. Poza tym brawa za skuteczność w przekonywaniu przez ochronę, że wyjście z lodem w rękach człowieka ze strefy gastro (znowu: „który mamy rok?”) jest bardziej ryzykowne dla życia i zdrowia festiwalowiczów niż to niezabezpieczone błoto pod scenami. Piszę o tym półżartem, młodzież jak wiadomo lubi kalosze, ale widziałem już kiedyś młyn w błocie, które zakończył się tragicznie. Jedzenie i sympatyczna obsługa food trucków poprawiały humor, choć psuł go rzecz jasna cennik potraw. No ale taki mamy klimat ogólnie, to już jest zjawisko ogólnobranżowe. Podobnie jak zmowy cenowe bazy noclegowej podczas tego typu imprez. 

Pozdrawiam wszystkich napotkanych i miniętych. Tych, z którymi siedziałem zamknięty w pawilonie reklamowym pewnej marki samochodów, kiedy z nieba się lało. Tych, z którymi pogadałem i dla których nie miałem czasu, biegnąc na koncert, albo których w ogóle nie rozpoznałem z poprzednich edycji. To jest spotkanie bardzo sympatycznych ludzi pośrodku lata i niech tak zostanie niezależnie od tego, który mamy rok. Ta edycja – co pocieszające – cofnęła mnie o jakieś 7-8. 

Reklama