„Solidarność”, czyli nasza przeddemokracja

Obchody 45. rocznicy podpisania porozumień sierpniowych przebiegły według schematu od lat rządzącego na prawicy: atakować Lecha Wałęsę jak Donalda Tuska, obsadzając ich w roli kłamców i zdrajców. Tak się niszczy jedno z nielicznych naszych dóbr narodowych: etos pierwszej Solidarności, tej z lat 1980-81, tragedii stanu wojennego i awangardy transformacji ustrojowej z realnego socjalizmu w realną demokrację.

Byłem działaczem tej Solidarności, odsiedziałem za to pół roku, trafiłem na czarną listę utrudniającą znalezienie pracy zgodnej z moim wykształceniem i kwalifikacjami nauczycielskimi (przed powstaniem NSZZ Solidarność pracowałem jako polonista i anglista w jednym z przemyskich liceów). Lubiłem tę pracę, ale bez wahania włączyłem się w pokojową rewolucję najpierw na szczeblu szkoły i regionu, później, jako delegat na I Krajowy Zjazd Związku i współpracownik niezależnej agencji informacyjnej „AS”, na szczeblu krajowym.

To był dla mnie wspaniały czas. Do dziś uważam, że wspaniały także dla Polski. Zebrane wtedy doświadczenia inspirowały mnie patriotycznie i obywatelsko. Szok stanu wojennego utwierdził mnie w przeświadczeniu, że ówczesny system jest niereformowalny i musi być zastąpiony, jeśli Polska ma iść naprzód. Nie spodziewałem się, że zmiana nastąpi za mojego życia, ale wierzyłem, że nadejdzie. Okazałem się człowiekiem małej wiary, bo nastąpiła w niecałą dekadę. Polska odzyskała pełną suwerenność, społeczeństwo odzyskało niemalowane prawa i swobody, mogliśmy decydować o przyszłości państwa i nas wszystkich w wolnej debacie publicznej i uczciwych wyborach.

Dla mnie było to równie ważne jak poprawa poziomu życia, mojego, rodziny i całego społeczeństwa. Liczyłem się z tym, że transformacja – bezprecedensowa, bo nikt przed nami nie zmienił po wojnie w naszej części Europy zarazem ustroju politycznego i systemu gospodarczego – nie będzie spacerkiem po różach. Wywoła napięcia i ostre spory.

Przewidywałem, że wystawi Związek na ciężkie próby, bo realny kapitalizm, u nas nazwany społeczną gospodarką rynkową, uderzy w oczekiwania wyniesione z PRL, że państwo ma być nadal dostawcą wszelkich usług publicznych na życzenie obywateli. Od Związku demokratyczna władza oczekiwała roztoczenia parasola ochronnego nad transformacją polityczną i gospodarczą (pakietem reform Balcerowicza), a związkowcy oczekiwali, że zostaną spełnione postulaty z sierpnia 1980 r. Nie mówiono wtedy o rynku, tylko o samorządności w stylu jugosłowiańskim.

Na tym tle rozpoczęła się ewolucja „Solidarności” w III RP w stronę populistycznej prawicy. PiS zawłaszczył Związek i zaczął pisać na nowo historię Solidarności. Usunięto z tej narracji pozytywną rolę Wałęsy, gdańskich i warszawskich środowisk liberalno-lewicowych w jej powstaniu, rozwoju i przetrwaniu po 13 grudnia.

W tej wersji, całkowicie sprzecznej z faktami historycznymi, na ojca założyciela „Solidarności” wykreowano Lecha Kaczyńskiego i jego środowisko. A Związek kupił tę manipulację, stając się „przystawką” obozu Jarosława Kaczyńskiego. W realiach III RP Solidarność nie mogła być tym, czym była w PRL, skurczyła się liczebnie, a model gospodarki, w przeważającej części prywatnej, ograniczał jej wpływy i atrakcyjność.

Związek, aby przetrwać, postawił na upolitycznienie po linii prawicowej. Oferuje poparcie polityczne dla PiS w swoich strukturach i na zewnątrz. Z „moją” Solidarnością nie ma nic wspólnego. Stał się pasem transmisyjnym pisowskiej i prawicowej ideologii do środowisk pracowniczych, które kontroluje. Czy im to służy w ich walkach o swoje prawa? Na pewno służy związkowej wierchuszce i etatowym działaczom. Mogą brylować w Republice i innych pisowskich mediach, lansować się na salonach pisowskiej elity, szturmować Sejm, zamykać drzwi przed prawdziwymi legendami „Solidarności”.

To czyni ich partyjnym związkiem zawodowym, podobnym co do natury do centrali związkowej kontrolowanej w PRL przez PZPR. Tylko ideologia jest inna. Moja Solidarność była pluralistyczna. W gorsecie związku zawodowego, bo tylko taka była wtedy opcja, skupiała ludzi lewicy, centrum i raczkującej wtedy prawicy o bardzo różnych biografiach ideowych, ale sprzymierzonych w oporze przeciwko monopartyjnej dyktaturze, narzucającej wtedy swoją jedynie słuszną ideologię.

Na pierwszym zjeździe „Solidarności” obserwowałem zafascynowany, jak rodziła się „przeddemokracja”. W wyborach przewodniczącego Związku nie głosowałem na Wałęsę, tylko na Andrzeja Gwiazdę, wtedy antykomunistycznego radykała, dziś noszonego na rękach przez prawicę. Gorzka ironia. Debaty zamieniały się w polemiki polityczne między związkową prawicą a środowiskiem Komitetu Obrony Robotników. Czułem się jak w Sejmie niepodległej Rzeczpospolitej.

Daleką drogę przeszła „Solidarność”, gubiąc z upływem lat swój etos solidarności przez małe s. Cóż, wyszło inaczej, niż się spodziewano. Lecz w mojej ocenie dorobek pierwszej Solidarności i jej początkowych lat w niepodległej już Polsce nie został przekreślony i zmarnowany doszczętnie. Wciąż sami decydujemy o naszej przyszłości. W tym sensie posierpniowa Solidarność wygrała. Sęk w tym, jak korzystamy z „nieszczęsnego daru wolności”.

Reklama