Rezydenci i gość

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Landfall, utwór Laurie Anderson na Kronos Quartet i nią samą, to stosunkowo świeży, bo mający rok projekt. Stanowił bardzo sympatyczne zakończenie trzydniowej rezydencji kwartetu na Sacrum Profanum.

Laurie Anderson to niespokojny duch. Ma ogromną wyobraźnię, osobowość i własny język – nawet nie tyle muzyczny, co poetycki. Pełen sprzecznych z pozoru uczuć: subtelności, humoru, melancholii i przewrotności. Jej obecność na scenie również budzi sympatię, ma w sobie coś niezwykle ujmującego. Landfall to ciąg muzyczno-poetyckich scenek, polifoniczny, z ukazującymi się na ekranie napisami, których odbiór jest zakłócany albo przez zbytnią szybkość, albo przez zniekształcenia czcionek. Sama Laurie gra na skrzypcach elektrycznych, na małym keyboardzie i mówi. Ma piękny, głęboki głos, ale czasem przetwarza go odzywając się głosem męskim i znakomicie się tym bawiąc. Scenki zmieniały się jak w kalejdoskopie, choć tworzyły zdecydowanie jedną całość, mówiły jednym językiem. Trwało to wszystko ponad 70 minut, a zleciało bez dłużenia się.

Inaczej niż w wypadku Philipa Glassa, którego utworów na festiwalu wykonano chyba najwięcej. Wczoraj Kronosi wykonali jego nowy, VI Kwartet smyczkowy, nie mniej banalny niż inne… A wcześniej, na koncercie w Muzeum Inżynierii Miejskiej, wykonanie przez świetny skądinąd zespół Bang on a Can-All Stars utworu Two Pages (and these are, in fact, two pages – podkreślił szef zespołu), było po prostu wykańczające. Na dodatek duszno tam było potwornie i człowiek tylko czekał końca. Powiem też szczerze, że i reszta programu tego koncertu jakoś mnie nie zainteresowała; odnotuję tylko kolejną (w przerwie między tym programem a Glassem) przeróbkę polskiej muzyki dokonaną przez Skalpela – Autumn Music Panufnika (z której pozostało niewiele, ale nieźle się słuchało).

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Żałoba w kabarecie

Dotąd rozśmieszała Polskę, teraz ją zasmuciła. Joanna Kołaczkowska była jasnym punktem sceny kabaretowej bazującej na inteligentnym humorze. Ta era już powoli zmierzcha.

Aleksandra Żelazińska

Wczorajszy występ Kronos Quartet był kolejnym z cyklu The Best Of. Dużo już takich przeglądów się słyszało i co mnie uderzyło: właściwie wszystko w ich wykonaniu brzmi podobnie, tj. gładko i perfekcyjnie, nawet gdy grają utwory wymagające specjalnego, chropawego dźwięku, jak blues Last Kind Words czy też jeden z ulubionych bisów, czyli Purple Haze – bo „zaczynaliśmy karierę w Seattle, więc wypada zagrać na jubileusz coś najsłynniejszego chyba muzyka z tego miasta”, powiedział David Harrington. Żałoba WTC 9/11 Steve’a Reicha nie była jakoś bardzo wstrząsająca (kompozytor zastosował ten sam chwyt, co zawsze: melodie wypływające z mówionego tekstu), za to Sunny Yang pięknie i rzewnie naśladowała na wiolonczeli śpiew kantora Altera Yechiela Karniola. Skrzypeczki z innym znów rodzajem rzewności zaśpiewały po szwedzku (Tusen Tankar), był oczywiście temat z Requiem dla snu, był najwcześniejszy napisany dla nich utwór Rileya (regularna passacaglia!). Ogólnie było miło, bez głębi. Ale chyba po prostu mieliśmy dobrze się bawić. Zresztą co się czepiać – to naprawdę znakomici muzycy.

Tyle mojego Sacrum Profanum. Rano do Warszawy, prosto na Warszawską Jesień.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj
Reklama