Solo i kameralnie

Takie będą w większości tegoroczne Chopieje: na 30 koncertów tylko 7 z orkiestrami, w większości zresztą kameralnymi (AUKSO, Concerto Köln, Freiburger Barockorchester, {oh!} Orkiestra).

Ogólnie jest to trochę czas odpoczynku po wielkich formach operowych z poprzednich edycji i przed wielkim konkursem. Ja osobiście bardzo to lubię.

W piątkowe popołudnie wrócił do nas Benjamin Grosvenor, który pierwszy raz zagrał na Chopiejach w 2010 r. i od tej pory przyjeżdża w miarę regularnie co parę lat. Tym razem przywiózł program romantyczny: w pierwszej części Schumann, w drugiej Musorgski. Jego gry słucha się może nie z fascynacją, ale z przyjemnością: pianista ma piękny, kulturalny dźwięk (tym to godniejsze podziwu, że grał na yamasze), a jego interpretacje są bardzo uporządkowane, rozplanowane. Brakuje tu może pewnego szaleństwa, które oczywiście u każdego z tych dwóch kompozytorów objawia się nieco inaczej, ale u obu wymaga wielkich emocji i naturalności. W sumie jednak jego gra budzi szacunek, w żadnym momencie nie jest „puszczona”. Natomiast zachwycił mnie pianista dopiero w bisie, którym były Jeux d’eau Ravela – nie tylko dlatego, że, jak tu wielokrotnie powtarzałam, uwielbiam Ravela i wciąż mi go mało, ale też utwór pięknie był zagrany, aż widziało się te wodne rozbryzgi.

Wieczorem wielka uczta, jak każdy powrót Belcea Quartet. W pierwszej części grał sam. Niezwykłe było zestawienie dwóch (z czterech) utworów Mendelssohna na kwartet z op. 81, zgrupowanych i wydanych już po jego śmierci. Najciekawsze – zestawienie dwóch fug: młodzieńczej z 1827 r. i późniejszej, już w charakterystycznym „słodkim” stylu, z 1843 r., będącej częścią Capriccia e-moll. Muszę powiedzieć, że bardziej zainteresowała mnie ta młodzieńcza – bo jest inna, odświeżająca. Później Kwartet C-dur „Dysonansowy” Mozarta. Wszystko wypieszczone, subtelne, perfekcyjne po prostu.

Później do zespołu dołączył dawno tu nie słyszany (od 2021 r.) Alexander Melnikov. Ostatnie jego występy tutaj nie były najszczęśliwsze z różnych powodów, ale tym razem było zupełnie inaczej – jakby pianista zaraził się perfekcjonizmem od swoich kolegów. Jedno tylko: był trochę wycofany, jak akompaniator, a nie równorzędny partner – może przez umiejscowienie za plecami kwartetu. Ale II Kwintet A-dur op. 81 Dvořáka był w całości prawdziwą kreacją. Długo nie chcieliśmy wypuścić artystów, ale dali się namówić na bis: II część Kwintetu f-moll Brahmsa. Aż żal, że nie mogliśmy posłuchać w tym wykonaniu całego utworu. Ale na kolejnym koncercie zagra go Mao Fujita i Hagen Quartet – i przynajmniej II część będzie można sobie porównać.

Reklama