Chopieje się kończą

Dla mnie już się skończyły – na Pogorelicha się nie wybieram, na Dieltiensa może, ale nie mam pewności, czy zdążę.

Tym bardziej, że właśnie się odbył ostatni koncert orkiestrowy, co bardziej pasuje na wielki finał. Repertuarowo też pasował.

Ale najpierw koncert przedpołudniowy – Krzysztofa Chorzelskiego z Yulianną Avdeevą. Zaczęli od Bacha, zgodnie z mottem festiwalu – od I Sonaty G-dur na gambę i klawesyn, ale coś nie grało mimo wyraźnych wysiłków, by się wzajemnie nie zagłuszać; znajomi siedzący z prawej strony mówili, że pianistka zagłuszała altowiolistę, ja wyraźnie widziałam i słyszałam, że stara się grać dźwiękiem wycofanym, powiedziałabym akompaniatorskim. On zaś starał się grać stylowo.

Dopiero w Sonacie Andrzeja Czajkowskiego znaleźli właściwe proporcje i zagrali oboje świetnie. Ale jakaż to muzyka! Pisałam o niej dość obszernie dziesięć lat temu, kiedy grał ją na tym festiwalu również Chorzelski, ale z Maciejem Grzybowskim, który te nuty odkrył w piwnicy przyjaciółki kompozytora. Wyraziłam wtedy nadzieję, że powstanie płyta z tym utworem, ale także drugim wykonanym na tamtym koncercie – napisanym przez Pawła Szymańskiego specjalnie na tę okazję. Płyta nie powstała i bardzo szkoda. Ogromnie by się chciało – chociaż z Grzybowskim to już niemożliwe, chyba żeby wykorzystać nagranie sprzed dekady.

Z Avdeevą za to zagrali jeszcze w drugiej części dzieło Rebekki Clarke, altowiolistki i kompozytorki brytyjsko-amerykańskiej, mało znanej i niesłusznie zapomnianej. Sonata powstała w 1945 r. i jest ogromnie przyjemna w słuchaniu, przypominając nieco Debussy’ego w bardziej klasycyzującej, łagodnej i pogodnej wersji. Aż dziwne, że tak dobra muzyka nie stała się samograjem, a powinna. A gdy muzycy potem na bis wrócili do Bacha i zagrali wolną część z II Sonaty D-dur na gambę i klawesyn, już były zupełnie inne proporcje i zgranie niż na początku. Wytworzyła się chemia.

Wieczorem cofnęliśmy się znów w czasie. Koncert podobno wisiał na włosku, ponieważ Giovanni Antonini zachorował, ale jednak uparł się i wystąpił. Fakt, nie wyglądał zdrowo, ale dał radę; postawili mu na podium stołek barowy, o który się opierał, ale tylko chwilami. Wraz ze swoim zespołem Il Giardino Armonico (który grał przez półtorej godziny na stojąco, szacun) najpierw towarzyszył Alenie Baevej w V Koncercie e-moll Filipa Janiewicza. Mieliśmy przesyt Janiewicza w tym roku, ale ten utwór jest o wiele lepszy od wcześniejszych koncertów, nie ma tu rażących błędów harmonicznych, a stylistycznie sytuuje się już w początkach stylu brillant. No i również jest trudny. Baeva mimo swojej perfekcji też miała chwiejne momenty, ale grała z wielkim zapałem i energią; klezmersko-ukraiński finał rozgrzał już całkowicie publiczność. Solistka jednak nie chciała bisować.

Zaraz potem, bez przerwy, zabrzmiała Eroica. Dawno nie słyszałam czegoś tak po prostu fajnego: świetne, szybkie tempa, niemal zadziorność, a przede wszystkim znakomite dęte, zwłaszcza rogi (naturalne ma się rozumieć), które popisowo zagrały trio w scherzu, i oboje. Może nie zawsze było idealnie, ale za to ujmująco. Antonini się rozkręcił i choć jego dyrygenckie ruchy chwilami wywoływały uśmiech, to jednak były bardzo energetyczne i skuteczne. Tak więc dla mnie festiwal się zakończył w dobrym nastroju.

Reklama