Raj z Bachem
Takie chyba było założenie tego festiwalu: pierwszy koncert z muzyką Bacha, pod kierownictwem Andrzeja Kosendiaka, został nazwany Raj; dzisiejszy, również z Bachem, prowadzony przez Lionela Meuniera – Raj II. Tego pierwszego nie słyszałam, ale dzisiejszy to raczej numer jeden, nie dwa.
Meunier ze swoim Vox Luminis przyjeżdżał już niejednokrotnie do Wrocławia czy Gdańska na koncerty a cappella, zawsze perfekcyjne. Tym razem przyjechali z Freiburger Barockorchester, by razem wykonać Mszę h-moll. Pierwszy raz widziałam tak prowadzony ten utwór. W chórze już się przyzwyczailiśmy, że Meunier, który śpiewa basem, jest nie tyle dyrygentem, co wiodącym członkiem zespołu – to wygląda naturalnie. Ale żeby orkiestrę prowadzić z chóru… a właściwie to tego prowadzenia sensu stricto wcale tak dużo nie było. Po prostu wszyscy świetnie się nawzajem wyczuwali, choć zdarzały się też momenty zachwiania, ale minimalne. Występ orkiestry był zaś o wiele bardziej udany niż ten sprzed dwóch tygodni w Warszawie; zresztą trudno się dziwić, bo ponoć Chopina grała wtedy po raz pierwszy w życiu.
Jak ja lubię takie wykonania Bacha! W sumie dość kameralne (orkiestra liczyła trzydzieści parę osób), bardzo naturalne, raczej skromne niż potężne, ale też wywołujące wzruszenia. Tacy też byli soliści – po prostu członkowie chóru, śpiewający bez cienia popisu wokalnego, bardzo zwyczajnie; najbardziej dał się zapamiętać kontratenor William Shelton w Agnus Dei, choć nie chwytała może ta interpretacja za gardło tak, jak niegdyś Michaela Chance’a, ale też mogła poruszyć. Perfekcyjny był chór, a ta msza to przede wszystkim żywioł chóralny.
Kiedyś miałam wielką przyjemność śpiewać to wielkie dzieło w chórze i muszę powiedzieć, że wspaniale się go słucha, kiedy się pamięta różne rzeczy, np. widząc uśmiechających się do siebie panów basów w Et resurrexit wie się, że to przed słynną solówką Et iterum venturus, która ma aż dwanaście taktów, są w niej same szesnastkowe biegniki i wyzwaniem jest zaśpiewanie jej równo w kilka osób. Owszem, w niektórych zespołach wypuszcza się na nią pojedynczego śpiewaka, ale to nie był ten przypadek.
Tak sobie myślałam wychodząc z koncertu, że Bach rzeczywiście równa się raj – mimo wszystkich przykrych i strasznych rzeczy, którymi ostatnio świat nas obsypuje, wystarczy wysłuchać czegoś takiego i już się jest w innym nastroju. Trochę eskapizm, ale zdrowy dla higieny psychicznej.
PS. Z arią Qui sedes związane mam jeszcze inne osobiste wspomnienie – z końcówki lat 70., kiedy to towarzyszyłam w niej fortepianowo w celach ćwiczebnych mojej ówczesnej koleżance z chóru, Jadwidze Rappé, wówczas jeszcze studiującej śpiew. Ech…
Komentarze
Dziś moim remedium na całe zło był właśnie Bach.
Wprawdzie nie Msza h-moll, a Warjacje Goldbergowskie z Yunchan Lim. Właśnie Bach pozwolił mi trochę powrócić do równowagi….