Straszny dwór na jubileusz
Nie mogłam być na premierze, więc dopiero dziś obejrzałam Straszny dwór w Operze Wrocławskiej, wystawiony z okazji 80. rocznicy pierwszego polskiego spektaklu w tym miejscu.
Wówczas była to Halka, ale tym razem padło (pomysł pani dyrektor Agnieszki Franków-Żelazny) na Straszny dwór z powodu pewnej analogii treściowej: akcja tego dzieła rozpoczyna się po domniemanej, nieokreślonej bliżej wojnie, więc – co zasugerowano reżyserowi niemieckiemu o polskich korzeniach, Brunonowi Bergerowi-Gorskiemu – można w nowej inscenizacji nawiązać właśnie do tużpowojennego Wrocławia, kiedy opera wznawiała żywot wśród ruin (starsi, w tym ja, pamiętają ruiny w tym mieście nawet w samym centrum, np. koło Rynku albo uniwersytetu, jeszcze w latach 70.). Pomysł wydał mi się ciekawy, więc z tym większym zainteresowaniem się wybrałam.
Niestety od razu muszę powiedzieć, że szansa nie została wykorzystana – ograniczyła się właściwie tylko do pierwszej sceny, w której żołnierze piją strzemiennego na tle zdjęć ruin. A można było jakoś tę „podrugowojenność” dalej ciekawie pociągnąć. Ogólnie reżyser potraktował czas dość nonszalancko – epoki zmieniają się jak w kalejdoskopie, na wieczerzy u Miecznika pojawiają się caryca Katarzyna, mizdrzący się do niej Stanisław August i jeszcze parę utytułowanych postaci, każda z nich trzyma wielkie nożyce – pewnie chodzi o rozbiór Polski, ha ha – a finałowy mazur rozgrywa się z kolei na tle defilujących na ekranie współczesnych wrocławskich budynków, nie tylko tych, co przetrwały albo zostały odbudowane, ale też nowych, jak NFM. Chór robi tu za tłum gapiów, podziwiających stylowo ubranych tancerzy, robiących im zdjęcia komórkami, a końcową scenę zaręczyn i opowieści o „strasznym dworze” również nagrywających. W sumie – bałagan, jaki nieraz się widzi w niemieckich inscenizacjach operowych. Dodam jeszcze ciekawostkę, że podczas „feministycznej” arii Hanny solistka jednocześnie częstuje sprzątaczki szampanem, a w tle pokazują się imiona i nazwiska słynnych Polek: obok trzech noblistek także… dawna dyrektorka tej sceny, Ewa Michnik (reżyser właśnie przez nią został po raz pierwszy zaproszony do wrocławskiej opery).
Spektakl ten jest też inauguracją dyrygenta gruzińskiego po studiach w Polsce, Miriana Khukunaishvili, na stanowisku szefa muzycznego opery. Miejmy nadzieję, że to pierwsze koty za płoty, bo zwłaszcza początek nie był olśniewający. Ale wokalnie było całkiem do słuchania. Niezły Miecznik – Łukasz Motkowicz, świetne obie jego córki Hanna (Hanna Sosnowska-Bill) i Jadwiga (Aleksandra Opała), znakomity Zbigniew (Paweł Horodyski), Piotr Buszewski jako Stefan ma niestety ostrą górę, zwłaszcza w forte, głos wpada wtedy w jakąś operetkową manierę; w piano jest dużo lepiej. Skołuba (Sebastian Rutkowski) nie epatował basem, czyli „tabaką” na Fis, a Damazy (Aleksander Zuchowicz) był sprawny i głosowo, i aktorsko. Maciej Jacka Jaskuły trochę miał kłopoty z intonacją (nadrabiał aktorstwem), a Barbara Bagińska jako Cześnikowa była zabawna, ale z biegnikami się nie zmieściła – „stryjeneczka” to jednak trudna partia.
Spektakl będzie grany jeszcze w piątek, sobotę, niedzielę i przyszły wtorek, a potem znika już na resztę sezonu. Pewnie dlatego, że opiera się na dwóch gościnnych solistach, którzy są zajęci – Buszewski śpiewa na różnych scenach, Horodyski od niedawna jest związany z monachijską Bayerischer Staatsoper.
Komentarze
Dzień dobry,
Czy może ktoś z Państwa ma jakąś radosną przyczynę, dla której nie może skorzystać z Konkursowego biletu/biletów? Może komuś rodzi się dziecko albo wnuk? Tylko radosne przyczyny! Jeżeli tak, to chętnie od Państwa odkupię jakiekolwiek bilety. Uprzejmie proszę o kontakt pod: dorota05[małpa]msn.com
Pozdrawiam serdecznie i już zaczynam przebierać nóżkami…