Niebo, piekło i zabawa
Zakończyła się właśnie Warszawska Jesień, a że nie miałam czasu pisać tu częściej, to teraz muszę potraktować razem te ostatnie dni.
Mam kłopot z Paschą crucifictionis Piotra Tabakiernika. Pamiętam jego Monachomachię z Lublina sprzed 8 lat i z tego samego roku warszawskojesienny żarcik, ale także zupełnie inne, o dwa lata późniejsze De Trinitate, więc nie do końca byłam pewna, czy najnowszy utwór będzie na serio, czy nie całkiem. Zważywszy kościelną nowomowę (dla mnie nieznośną), którą napisane jest omówienie, mogło być i tak, i tak, bo jeśli ktoś, kto napisał Monachomachię, stosuje ten język, to może satyrycznie? Ale nie, było całkiem serio, a nawet bardzo poważnie.
Wykonawcy byli ci sami co w De Trinitate: Camerata Silesia i Orkiestra Muzyki Nowej pod batutą Szymona Bywalca. Tekst z Ewangelii św. Jana plus inne jeszcze teksty nowotestamentowe. Przerywniki filmowe: baletowe epizody (tancerze w białych szatach) według estetycznej choreografii Kristofa Szabo, z powtarzanymi słowami po starohebrajsku. Muzyka też bardzo estetyczna, po prostu nawet ładna, łagodna, rzeczywiście uduchowiona. Ciekawa koncepcja: pasja bez turby, mimo udziału chóru. Jednak, tak jak poprzedni utwór Tabakiernika, było to o wiele za długie; kończyło się kilka razy, np. po kościelnym zaśpiewie już wydawało się, że to finał – a właśnie że nie, i jeszcze, i jeszcze. „Jestem katolikiem, ale, na miłość boską, to można wiarę stracić” – usłyszałam takie zdanie wychodząc z ATM po prawie dwóch godzinach. Mnie to nie dotyczy, ale rozumiem, o co chodzi.
O ile Camerata Silesia jak zwykle pokazała swoją klasę, to wręcz mistrzostwo usłyszeliśmy w wykonaniu SWR Vokalensemble w piątek w Studiu im. Lutosławskiego. I tu było wzniośle, a nawet wzruszająco w utworach Claudii Scroccaro On the Edge i Juste Janulyte Iridescence (ten pierwszy z efektami stereo, ten drugi wyraźnie zainspirowany Lux aeterna Ligetiego). Ale było też zabawowo: Agata Zubel w Abstract Paintings zadała śpiewakom wirtuozowskie zadania, które zwykle sama wykonuje, a przy tym były wyświetlane abstrakcyjne obrazy Gerharda Richtera. To kolejna próba wprzęgnięcia malarstwa w utwór muzyczny, można rzec odwrotna niż w pokazywanym na Wratislavii Spray. Było też piekielnie w Feu sur moi Francka Bedrossiana według Sezonu w piekle Arthura Rimbauda. Wieczór kontrastów.
A po nim zaraz w Muzeum Etnograficznym – koncert Sketchbook brytyjskiego kompozytora Michaela Hope’a i duńskiego zespołu K!ART, który miał nas rozśmieszyć i zabawić – czegóż tu nie używano, zabawek grających, komputerów, przedmiotów codziennego użytku, przebrań, a nawet… tradycyjnych instrumentów – ale i on okazał się za długi. W takiej sytuacji przychodzi moment, że dobrze się bawią już tylko wykonawcy, i w tym momencie zerwaliśmy się w kilkanaście osób i wyszliśmy – nie wiem, jak długo to jeszcze trwało. Tak czasem bywa, że pomysł jest zabawny przez pięć minut (tak też było z utworem Aleksa Paxtona na środowym koncercie Ensemble Modern), a potem już przestaje.
Ciekawe, że jeden z piękniejszych koncertów Jesieni odbył się (również w Muzeum Etnograficznym) nie w głównym programie, lecz jako „obecność specjalna”. NeoQuartet grał utwory kompozytorów rumuńskich: nieżyjących już Octaviana Nemescu i Horatiu Radulescu oraz, między nimi, Doiny Rotaru, która przybyła na koncert. Niesamowita muzyka okołospektralistyczna (Radulescu już całkiem) – zastanawiałam się kiedyś, czemu pewne kierunki „chwytają” w jednych miejscach, a inne w drugich, przykładowo na Węgrzech repetitive music zapewne dzięki rytmicznej muzyce ludowej spopularyzowanej też przez Bartóka, a w Rumunii spektralizm – chyba z powodu bliskości z kulturą francuską (przypomnijmy sobie, jak zakorzenili się w niej Ionesco czy Eliade), ale też skłonności do mistycyzmu.
Finał w FN cieszył się takim powodzeniem, że do kasy ustawiła się długa kolejka, czego dawno na Jesieni nie widziałam. Sala była rzeczywiście pełna, z może pojedynczymi miejscami wolnymi – imponujące. Może też ludzie się przyzwyczaili, że na zakończeniu Jesieni zwykle są jakieś atrakcje – rok temu zabawny Simon Steen-Andersen, dwa lata temu performans z balonami i flecikami, trzy lata temu teatralny niemal Totentanz Rafała Ryterskiego itp.
I faktycznie w tym roku też było coś specjalnego. W programie najpierw „queerowa radość” DING, DONG, DARLING chorwackiej kompozytorki Sary Glojnarić; prawdę mówiąc nie wiem, co w tym było queerowego – hałaśliwy, rytmiczny, migotliwy, a przy tym diatoniczny „durowy” utwór, gdyby ktoś mi powiedział, że to np. „światła wielkiego miasta”, to też by pasowało. Potem diametralna zmiana nastroju: Lament dla Ur. Asemblaże z nieistniejącego miasta Ewy Trębacz ze śpiewem proMODERN, melorecytacją etnolożki Anny Niedźwiedź (na motywach języka sprzed 2000 lat) i owymi asemblażami – zniekształconymi obrazami zrujnowanych miast (współczesnych) na ekranie. Wykonany przy zgaszonym świetle (jak zresztą jeszcze dwa inne utwory w programie), obejmował brzmieniami całą publiczność.
Przed przerwą jeszcze ilustracja orkiestrowa Zoshy Di Castri do błyskotliwej animacji Hunger Petera Foldesa z 1974 r. o ludzkiej zachłanności. A po przerwie – przeciwieństwo pierwszego utworu, czyli dzieło dysonansowe, krzyczące, protestujące: Nafir Idina Samimi Mofakhama z Iranu, i na koniec – prześwit? W Field 9. Evanescence Wojtka Blecharza na scenie pozostała niewielka część orkiestry, niskie smyczki i trochę dętych, reszta siedziała na zewnątrz sali i zaczęła grać, gdy drzwi otwarto; na sali znów było ciemno, więc to otwarcie drzwi spowodowało właśnie prześwity. Czy to był symbol nadziei? Problematyczny, skoro na sam koniec drzwi z powrotem zamknięto. Ale pomysł znakomity, zaskakujący w swojej prostocie.
PS. Byłam też już na paru koncertach Szalonych Dni Muzyki, ale o nich – po ich zakończeniu.
Komentarze
Niestety spośród recenzowanych koncertów mogłem być tylko na finale, ale muszę przyznać, że stał na bardzo wysokim poziomie, więc nie żałuję 🙂 O DING, DONG, DARLING (swoją drogą po takim tytule można by się spodziewać nawiązań do chińskiej pentatoniki 😉 więc ta diatoniczność była tym większym zaskoczeniem) też tak pomyślałem – dlaczego ograniczać go do queerowości? Kompozycja przedstawia wewnętrzną eksplozję radości, która jest przecież uczuciem uniwersalnym. Ale potem znalazłem inny klucz do zrozumienia elementu queerowego – utwór brzmi nawet nie tyle radośnie, co euforycznie, i może o to chodziło, o przeciwieństwo dysforii (choćby płciowej), którą osoby LGBT często odczuwają.
Może i tak. Tak by wynikało nawet z omówienia.
Właśnie dotarła do mnie smutna nowina – zmarła Ewa Solińska, wieloletnia dziennikarka muzyczna, na początku w „Sztandarze Młodych”, a potem w „Życiu Warszawy” – starsze pokolenie na pewno pamięta. Wydała też książeczkę Tajemnice Chopina (2012) – taka dość popularna, dla szerokiego czytelnika.
Mój niedzielny koncert był zatytułowany Niebo i Ziemia Brucknera. W programie monumentalne Te Deum i symfonia no4. Orkiestra symfoniczna Rotterdamu zaprezentowała prawdziwe wyżyny wykonawcze pod batutą swego szefa dyrygenta ( ostatni sezon) Lahava Shani. Przy wypełnionej po brzegi sali, genialny dyrygent prawdziwie wyczarował Brucknera z jego zmianami nastrojów i dynamiki. Podczas kiedy w innych interpretacjach Bruckner tak często bywa niemal nużacy tu wszystko było płynne i utrzymywało w ciągłym napieciu. Burza długotrwałych oklasków, kwiaty od paru osób z publiczności i jak zawsze na jego koncertach – atmosfera wielkiej radości i wzruszenia. To było prawdziwe święto muzyczne. Już czekam na koncert Marthy z Lahavem w końcu listopada 🙂
Jeszcze a propos Ding Dong – moje pierwsze skojarzenie było raczej ze znaną brytyjską kolędą: https://www.youtube.com/watch?v=OppQRVsdkNs