Elżbieta Penderecka (1947-2025)
Trudno w to uwierzyć – jeszcze miesiąc temu, 2 października, była obecna na koncercie inauguracyjnym 19. Konkursu Chopinowskiego, a dziesięć dni temu – na wręczeniu nagród…
Nie będę powtarzać tego, co powszechnie wiadome, i co również, jak widzę, pojawiło się już na stronie „P” (dodam tylko w uzupełnieniu, że POLITYKA nagrodziła ją wraz z mężem odznaczeniem Kreator Kultury za rok 2012). Napiszę bardziej prywatnie.
Była jednocześnie silna i krucha. To brzmi jak oksymoron, ale przecież tak nie jest. Świat znał ją już od lat jako mocną osobowość, niestrudzoną organizatorkę i ambasadorkę swojego wybitnego męża. Jednak tak się stało dopiero z czasem. Kiedy wyszła za starszego o 14 lat Krzysztofa Pendereckiego, miała lat 18 i właśnie rozpoczynała studia na wydziale fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ale okazało się, że te studia powinna rzucić, ponieważ mąż otrzymał posadę na uczelni w Essen i nie chciał tam jechać bez niej. Poddała się tej sytuacji; szybko też pojawiły się dzieci. Kiedy oglądamy jej zdjęcia z tamtych lat, widzimy nieśmiałą dziewczynę, zupełnie niepodobną do znanej nam lwicy salonowej. Gdy wspomniałam jej kiedyś o tym przy okazji wywiadu z obojgiem, potwierdziła: „Tak, byłam bardzo nieśmiała. Otworzyłam się przy Krzysztofie, ponieważ on nie mówił przy stole. A babcia mi zawsze powtarzała: Jak jesteś zaproszona, to powinnaś prowadzić konwersację. A Krzysztof żył w swoim świecie”.
To tylko jedna strona medalu: Elżbieta od początku traktowała swoją rolę bardzo poważnie. Ścisły umysł, a także zdyscyplinowanie, które wpoiła jej rodzina, sprawiły, że od początku małżeństwa zaczęła sekretarzować swojemu mężowi, z czasem coraz sprawniej, co rozwinęło się w pasję organizatorską. Obok pomagania mu zaczęła spełniać własne pomysły, do czego ją zresztą zachęcał.
Jej kruchość zaczęła się ujawniać pod koniec życia kompozytora. Wiedziała już od pewnego czasu o jego chorobie, o tym, że eksperymentalna terapia, jakiej się poddał, może w pewnym momencie zawieść. Już kolejny raz próbowała powstrzymać los: środowisko krakowskiej uczelni pamięta, jak przedłużyła nieco życie kompozytorowi, przyjacielowi męża Markowi Stachowskiemu, załatwiając mu leki, i starała się w podobnej sytuacji pomóc muzykolożce i swojej współpracownicy przy Festiwalu Beethovenowskim, Wiesławie Berny-Negrey. Oboje zmarli na raka. Teraz to samo spotkało jej męża. Kiedy rozmawiało się w tym czasie z obojgiem, on był spokojny i opanowany, ona rozedrgana, co być może nie wszyscy zauważali, ale ja – znając ich – tak.
Towarzyszyła jego odchodzeniu, a gdy odszedł, i to podczas rozpoczynającej się właśnie pandemii, znów kruchość zwyciężyła. Nie chciała bez niego żyć. W tym czasie przydarzył się jej wypadek, po którym przeleżała wiele miesięcy w szpitalu. Ale podniosła się – i tym razem zwyciężyła siła, dzielność. Zanosiło się na to, że spędzi resztę życia na wózku – podniosła się i z tego. Starała się chodzić, stać, z użyciem laski, ale jednak. Nogi też miała chore, i to od lat, ale nie dbała o to. Wróciła do życia i do patronowania imprezom muzycznym, które stworzyła: Festiwalowi Beethovenowskiemu oraz kameralnemu Festiwalowi Romantycznych Kompozycji, a także do pomagania młodym muzykom w ramach swojego impresariatu.
Zmarła nagle. Na pogrzebie męża w Kościele św. św. Piotra i Pawła w drugą rocznicę jego śmierci został odczytany jej list, który kończył się słowami: „Kochany Krzysztofie, tuż przed śmiercią zwierzyłeś mi się, że chcesz napisać dziewiątą symfonię. Mówiłeś, że masz tę symfonię w głowie, ale nie możesz już komponować i stawiać na papierze nut. Siły nie pozwalają. Pewnie komponujesz tę swoją dziewiątą tam na górze, w niebiańskim ogrodzie, w przestrzeni anielskich drzew. Do zobaczenia, Krzysiu”. Kto wierzący, może pomyśleć, że któż to wie, może ona słucha już tej symfonii…
Komentarze
To nie jest oksymoron. Są szlachetne, drogie metale, które są bardzo twarde, ale i kruche… 🙁
Dlatego napisałam, że „brzmi” jak oksymoron…
Dopisałam, że była też na gali finałowej, choć nie spotkałam jej wtedy. Już nawet podobno umawiała się z konkursowymi ulubieńcami publiczności, że zaprosi ich na swój festiwal.
Wiadomość o śmierci Elżbiety Pendereckiej przekazał nam wczoraj, przed drugą częścią koncertu w Poznaniu, dyrektor Wojciech Nentwig. Łukasz Borowicz dodał kilka ciepłych słów. Wystąpili David Khrikuli i Tianyao Lyu z Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej. Koncert był znakomity i niespodziewanie stał się muzycznym uczczeniem Jej pamięci.
Każdy jej coś zawdzięczał. Łukasz Borowicz miał co roku możność pobuszowania w nieznanych operach, co uwielbia. A z tymi młodymi solistami wiem, że rozmawiała po konkursie.
My, słuchacze, zawdzięczamy jej rzecz absolutnie nie do przecenienia: żywy kontakt (od dziesięcioleci) z najwspanialszymi artystami naszych czasów. Występy Paavo Järviego (wielokrotne), Gerhahera, Gabetty czy Kopatchinskiej – a także kilku mych ukochanych kwartetów smyczkowych – zapamiętam na zawsze.
Smutno.