Po jubileuszach
Koncert w Filharmonii Narodowej, na którym miejscową orkiestrą dyrygował tym razem Antoni Wit, zwieńczył obchody stulecia Związku Kompozytorów Polskich i 80-lecia Polskiego Wydawnictwa Muzycznego.
Można się zdziwić: dopiero co obchodzone było 80-lecie ZKP, a teraz nagle postarzało się o 20 lat. To dlatego, że sto lat temu, z inicjatywy Karola Szymanowskiego, powstał poprzednik tej organizacji: Stowarzyszenie Kompozytorów Polskich. 80 lat temu zaś władze komunistyczne powołały ZKP w miejsce stowarzyszenia. Ale środowisko uznało je za dalszy ciąg tego przedwojennego. Co zaś do PWM, powstało ono po wojnie i tu nie ma wątpliwości co do wieku.
Oba jubileusze były obchodzone różnymi imprezami, PWM – m.in. owym festiwalem we Wrocławiu, który ostatnio na Koryfeuszach Muzyki Polskiej został uznany za Wydarzenie Roku, a ZKP właśnie tym koncertem kończyło swój festiwal stulecia, na który złożyły się koncerty krajowych oddziałów związku: krakowskiego, kujawsko-pomorskiego, lubelskiego, warszawskiego, poznańskiego, łódzkiego, gdańskiego i katowickiego. Nie miałam czasu na nie chodzić, bo ciągle coś innego jednocześnie się działo; byłam tylko na krakowskim, kameralnym, ale jak patrzę na programy, to wszędzie był duży rozrzut stylistyczny. Na koncert zamknięcia złożyły się utwory należące już do klasyki – najnowszym było wykonane na początek Przebudzenie Jakuba Krzysztofa Pendereckiego pochodzące z roku 1974. To dzieło kończące na dobre epokę awangardy, zwrócone już w stronę kolejnego etapu – nawiązań do tradycji. Z tym, że stoi jeszcze na progu.
Drugie w kolejności było dzieło najstarsze, reprezentujące inicjatora przedwojennego Stowarzyszenia – III Symfonia „Pieśń o nocy” z 1916 r. Jest coś nieledwie narkotycznego w tych brzmieniach gęstej orkiestry, podobnych do tych z Króla Rogera, który zaczął powstawać parę lat później. Pięknie wypadł chór; solową partię śpiewał Rafał Bartmiński, który znów brzmiał jak nagłośniony – z jednej strony to dobrze, że nie dał się zagłuszyć, z drugiej wydawało się to jednak nienaturalne.
Na koniec utwór z czasów poststalinowskich, czyli 1954 r. – Koncert na orkiestrę Witolda Lutosławskiego. Genialnie napisane dzieło, za którym jednak kompozytor później nie przepadał, bo uważał, że za dużo zainwestował w materiał dość błahy – parę melodii ludowych. Jednak kunszt kompozytorski tu zawarty jest prawdziwie imponujący. To zawsze duży egzamin dla orkiestry, która musi się wykazać wirtuozerią i dyscypliną zarazem.
Zespoły FN, przed którymi stanął dziś dawny szef (Antoni Wit sam kiedyś studiował kompozycję, i to u Pendereckiego, ale szybko wybrał dyrygenturę, by po latach stać się cenionym wykonawcom dzieł swego profesora od kompozycji), dały radę, mobilizacja była zauważalna, choć słyszało się lepsze wykonania każdego z utworów. Było przyciężko, trochę sztywno i nie zawsze równo, ale to ostatnie to stała bolączka tej orkiestry i liczę na to, że obecny szef Krzysztof Urbański wreszcie coś z tym zrobi. Inna sprawa, że osoba dyrygenta ma tu duży wpływ, a dla tego akurat masywność jest znakiem szczególnym.
Komentarze
PK litościwie pominęła milczeniem skandal z początku koncertu…
E, jaki tam skandal. Nie ma o czym mówić.
Jak dla mnie to skandalem był cały ten jubileusz (mówię o ZKP, nie o PWM). Fałszowanie historii przez dodanie sobie przedwojennych korzeni. Próba ozłocenia tej na nowo napisanej uroczystym adresem pana prezydenta, pełnym dętego pustosłowia. Warszawska Jesień jako wyraz „wolnego polskiego ducha” w czasach „komunistycznych sowieckich represji”, czy coś w tym stylu. Z pominięciem całkiem konkretnych materialnych i życiowych profitów, jakie dawała przynależność do ZKP w tych czasach. Skandalem było zmuszenie ludzi, którzy zapłacili niemałe pieniądze za bilety i abonamenty na ten koncert, a nie korzystali z zaproszeń czy akredytacji, do słuchania tych dyrdymałów – spokojnie można było wydrukować je w programie obok innych okolicznościowych tekstów i zostawić odbiorcy wybór, czy chce to czytać. Nic dziwnego, że nastąpiła reakcja, a potem reakcja na reakcję. Cytując klasyków, nie pochwalam, ale rozumiem…
Dodajmy jeszcze, że te Warszawskie Jesienie w czasach straszliwej, komunistycznej opresji powstawały za pieniądze, które wydzielali ci podli komuniści. I aż tak bardzo w programy nie ingerowali, jeśli tylko Mysia nie miała zastrzeżeń do ewentualnych treści słownych. Nie finansowano tego z biletów antykomunistycznej publiczności, ani nie ze składek członków ZKP. I większość kompozytorów starała się wyjadać te konfitury, nie wchodząc w żadne otwarte konflikty z władzą. Niektórzy, jak Zygmunt Mycielski, czy twórcy emigracyjni mówili, co myślą i ich na Warszawskiej Jesieni już nie grano. Niektórych wyrzucano ze Związku. A koledzy jakoś bardzo masowo się za nimi nie wstawiali… Parę rzeczy się zresztą nie zmieniło, by wspomnieć żywo tu swego czasu komentowane ocenzurowanie utworu Pawła Szymańskiego oraz żenujące tłumaczenia w stylu godnym iście Zofii Lissy, iż „zamówiony koncert fletowy zasadniczo nie był koncertem fletowym, nie spełniał bowiem kryteriów formalnych koncertu fletowego i był to jedyny powód, dla którego wykreślono go z programu, przecież żaden inny…”. Kompozytor zaś doświadczał mniej więcej tego, czego Mycielski. Bo ośmielił się w bardzo konkretnym kontekście rzeczywistości wokół zacytować oryginalne słowa Wodza. Cóż, koledzy kompozytorzy w sporej części zachowali się tak samo, jak ci w czasach gomułkowszczyzny. Wszak konfitury wydzielane są jeszcze bardziej oszczędnie i każdy chciałby jednak z nich skorzystać. Świadomość, że grozi nam refluks tej potworności budzi grozę…
Drodzy, ja jestem starsza i pamiętam komunę, oczywiście nie lata 50., ale 70.-80. już przypadły na moje dorosłe życie, a do ZKP także należę od tamtych czasów do dziś. Nie było to wszystko takie proste. ZKP naprawdę jednoczył środowisko, należeli doń również „wyklęci” z Kisielem i Mycielem na czele. Szarą eminencją był Lutosławski (nigdy nie chciał być prezesem, ale wiceprezesem, sekretarzem, członkiem zarządu – i owszem, pociągał za sznurki z tyłu). W 1982 r. związek odmówił zorganizowania Warszawskiej Jesieni – i nic się nie stało. Komuchy rzeczywiście się nie wtrącały za bardzo. A Mycielskiego ani nikt nie wyrzucał, ani nie bojkotował, był wykonywany na WJ w latach 1956 (Symfonia polska), 1962 (II Symfonia), 1972 (III Symfonia – Sinfonia breve), 1980 (IV Symfonia w wykonaniu – uwaga – Moskiewskiej Orkiestry Symfonicznej pod batutą Weroniki Dudarowej), 1984 (Psalm XII), 1986 (Liturgia Sacra) i 1987 (Fragmenty). Pisałam kiedyś referat o jego symfoniach i pamiętam te wykonania z lat 70. i 80., a starsze nagrania brałam z biblioteki ZKP.
Cenzurowano tylko tych, którzy „wybrali wolność” – Palestra i Panufnika. Choć też do czasu: Palester był wykonywany już w 1979 r. i przez lata 80., Panufnik został odblokowany wykonaniem Universal Prayer w 1977 r.
Paweł Szymański nie doświadczył więc „tego, co Mycielski”, bo wówczas takiej cenzury nie było, a w przypadku It’s fine, isn’t it? – jak najbardziej. Zarówno poprzedni prezes ZKP, jak i obecna prezeska pisali podczas tej awantury jeszcze gorsze rzeczy. Mieczyslaw Kominek: „(…) W trakcie odtwarzania nagrania kompozytor zaplanował wystrzał z pistoletu realizowany przez jednego z perkusistów na żywo. Nagrany materiał wraz z pistoletowym wystrzałem jest oczywistą prowokacją polityczną i nie daje się w żaden sposób powiązać artystycznie z utworem, który jest w istocie koncertem na flet i orkiestrę (…)”. Beata Bolesławska-Lewandowska: „(…) nie mam cienia wątpliwości, że kompozytor precyzyjnie i w sposób przemyślany zaplanował wykonanie tego zamówienia właśnie w taki sposób, aby wywołać awanturę polityczną”. Słyszeliście (niektórzy z was) ten utwór i wiecie już, jak było naprawdę.
Tak więc „przywłaszczania sobie” przedwojennej tradycji bym się aż tak nie czepiała, natomiast cenzury pisowskiej – tak. A jak już kto ciekaw (z tych, co nie byli na koncercie), to „skandal” polegał na buczeniu podczas odczytywania przez Wojciecha Kolarskiego listu od Nawrockiego. A zaczęło się od tego, że nie mówił do mikrofonu i kiepsko było słychać. A potem już się rozpędziło i wysłannik kibola został potraktowany po kibolsku.
Było oczywiście tak, jak Pani pisze. Ta kurtyna rzadko zapadała szczelnie i konsekwentnie nawet wobec emigrantów. Niemniej Mycielski wspominał w dziennikach (rzadko w tonie jakiejś skargi) wprost lub między wierszami, że nie bardzo ma za co żyć, bo nie otrzymuje zamówień, albo zdejmowano mu utwory. Do więzienia go oczywiście nie wsadzili, ale był poddawany takiej „miękkiej opresji”, która zarazem miała być przykładem dla innych. Skutecznym. Jakoś masowo różnych listów nie podpisywali. Niestety, doskonale to pamiętamy z czasów nikczemnych rządów PiSu. To się na ogół odbywało w białych rękawiczkach (żelazne pałki mieli raczej dla kobiet na ulicach). Środowisko zazwyczaj przyjmowało postawę „uszy po sobie”. Gdy to – odpukać – wróci, ta śruba zostanie dokręcona znacznie, znacznie mocniej, już z jawnym komponentem kibolsko-brunatnym, i to raczej na pokolenie(a). Zmienimy się w taki klon Rosji, gdzie ten system opanowano do perfekcji i nikt już nawet nie próbuje pisnąć.
Z Mycielskim było też tak, że powszechnie bardziej był ceniony jako człowiek pióra niż jako kompozytor, a on uważał się przede wszystkim za kompozytora. Jego prawo, ale jako publicysta był wybitny, a jako kompozytor pisał muzykę dość trudną, często chłodną, mało efektowną. Niektóre utwory bardzo ciekawe (te symfonie mnie wciągnęły, zwłaszcza czwarta, dziś niestety kompletnie zapomniane, śladu po nich nie ma na YT); niektóre mniej, jak pieśni (które jeszcze czasem się wykonuje, bo kameralistyka jest tańsza). Ale jego wykonywano na WJ, a np. Kisiela prawie nie, bynajmniej nie z powodu jakichś represji, tylko dlatego, że stylistycznie ze swoim neoklasycyzmem w typie muzyki z kreskówek w ogóle nie pasował.
W stosunku do Mycielskiego represje z czasem zostały ograniczone, bo np. mógł wyjeżdżać za granicę, a tam miał wielu utytułowanych przyjaciół, którzy go podejmowali. Co roku był też członkiem jury na konkursie kompozytorskim księcia Rainiera w Monako (kiedyś go wygrał). W ZKP pełnił ważne funkcje, i to w różnych epokach. Jak mnie przyjmowano, był od wielu lat w komisji kwalifikacyjnej; później był jeszcze w prezydium.
To ja troszkę na inny temat – w ramach tego Festiwalu 100-lecia było w Warszawie naprawdę sporo koncertów, głównie lokalnych oddziałów – no i w większości były bezpłatne.
Sam byłem w ostatni czwartek w Radiu na koncercie oddziału katowickiego. Starsze rzeczy (Aforyzmy Szabelskiego, koncert puzonowy Góreckiego, Knapik „Tak jak na brzegu morza”) + nowsze: Lasoń, Nowak, Gawlas, no i w zasadzie poza przekombinowanymi „Aforyzmami” wszystko mogło się podobać. Kolega, podobnie jak ja mało obyty z muzyką współczesną był zachwycony 🙂 Szkoda, że frekwencja taka sobie.
Tego koncertu bardzo żałuję, tym bardziej, że grała Orkiestra Muzyki Nowej pod Szymonem Bywalcem, więc i wykonawstwo świetne. No, ale nie sposób się rozdwoić.