Tańczone symfonie

W związku z moim opóźnionym powrotem z Berlina nie mogłam być na premierze Polskiego Baletu Narodowego, więc udałam się teraz. Jak zwykle warto było,

Spektakl składa się z jednego wznowienia oraz dwóch polskich premier i choć nazywa się Symfonia tańca, to zawiera aż dwie symfonie, i to pełne. Pierwsza z nich to VII Symfonia Beethovena w choreografii Toera van Schayka, pochodząca z 1986 r., a w Warszawie pokazywana w ramach spektaklu Beethoven i szkoła holenderska. Druga – to Symfonia C-dur, dzieło studenckie zaledwie 18-letniego Georgesa Bizeta – bardzo przyjemny, nieco w duchu Schuberta utwór, i do niego pochodząca z 1947 r. choreografia George’a Balanchine’a. (Gdybym widziała tylko sam tytuł, Symphony in C, mogłabym podejrzewać, że chodzi o utwór Strawińskiego, w końcu Balanchine był, można by tak rzec, niemal etatowym interpretatorem jego muzyki). Obie symfonie grała oczywiście miejscowa orkiestra pod batutą Patricka Fournilliera.

Pomiędzy nimi rzecz sprzed 13 lat – choreografia znanego nam już z Peer Gynta artysty słoweńskiego Edwarda Cluga, pod tajemniczym tytułem Ssss… Nie jest to syk węża, raczej gest uciszenia, bo rzecz oparta jest na pięciu nokturnach Chopina (dawno żeśmy Chopina nie słuchali…); grał je umiejscowiony w głębi sceny Marek Bracha. To dziełko kameralne i trochę zaskakujące: bierze w nim udział sześcioro tancerzy poruszających się kanciastymi gestami, jakby byli marionetkami albo mieli tiki nerwowe.

Bardzo się to odróżniało od reszty, która była bardziej klasyczna, a przy tym przyjemnie abstrakcyjna, bez dramatów, tylko sama estetyka. Oglądanie Balanchine’a, podobnie jak inne odtworzenia historyczne, wzrusza mnie, bo jest to przecież sztuka tak ulotna, a i nawet w takim wypadku arcydzieło pozostaje arcydziełem – jeśli oczywiście jest dobrze zrealizowane, a Polski Balet Narodowy daje tego gwarancję. Balanchine to pokaz elegancji, symetrii, wdzięcznych gestów. Już gdy odsłonięto kurtynę i publiczność zobaczyła tancerki w klasycznych paczkach, aż zaczęła bić brawo (czyżby tęsknota za Jeziorem łabędzim?), a potem te brawa powtarzały się po każdym epizodzie. Bo to, że w przypadku baletu można klaskać po każdej części symfonii, jest oczywiste, ale w utworze Bizeta klaskano nawet na muzyce – jak w jazzie. A potem była długa owacja na stojąco. Jak długa, nie wiem, bo popędziłam do domu – dojazd miałam cokolwiek utrudniony.

Reklama