Dwieście lat!

Zapewne niektórzy z Was widzieli galę dwustulecia gmachu na Placu Teatralnym w TVP albo słuchali w radiowej Dwójce, nie mówiąc już o obecnych na sali. Wciąż można ją obejrzeć tutaj. Nie będę się więc rozpisywać, tylko kilka słów podsumowania.

Po pierwsze, już dawno nie widziałam tego typu imprezy, która byłaby zrobiona z absolutnym gustem i taktem. Bo to, że soliści byli znakomici, zwłaszcza Aleksandra Kurzak i Andrzej Filończyk, to oczywista oczywistość, no i wiemy też, że mamy wspaniały balet (szczególnie piękne i pomysłowe były choreografie Anny Hop), przyzwoity chór i orkiestrę. Ale też wszystko to było po prostu ładne do oglądania, częściowo zresztą były to fragmenty granych obecnie lub wcześniej spektakli (czasem aluzje do nich były tylko w kostiumach, jak w tych Arkadiusa z Don Giovanniego).

Po drugie, program był świetnie skomponowany, a dużą jego część, taki serial w odcinkach, stanowiła wędrówka po teatrze z Jakubem Józefem Orlińskim jako ciceronem, po wszystkich pracowniach – stolarskiej, krawieckiej, szewskiej, modniarskiej itp. I to były najbardziej wzruszające momenty, które dostały największe brawa. Zresztą zobaczcie sami – przemili ludzie, którzy kochają to, co robią, i mówią to wprost. Zaskoczyło mnie, że nawet pan farbiarz, którego praca nie jest lekka, łatwa i przyjemna – bo to moczenie materiałów w kadziach i dźwiganie, bo na mokro nabierają ciężaru, nie mówiąc już o zapachach – mówi, że swoją robotę uwielbia. Wszyscy też podkreślają, że czują się w teatrze jak w domu, że czują się artystami i współautorami sukcesu danego spektaklu.

Po trzecie, świetne było to, że nie było żadnych oficjałek, żadnych przemówień. Wszystko na luzie. Poszczególne punkty programu zapowiadała Grażyna Torbicka, narratorem filmów był Orliński, który później pod koniec pokazał się w realu i przy okazji zaśpiewał Prząśniczkę. Na koniec oczywiście mazur ze Strasznego dworu (tego Pountneya) i Libiamo, a później w foyer jedliśmy pyszny tort jubileuszowy i wznosiliśmy prawdziwe toasty – za teatr.

Bardzo miło było zobaczyć różne dawno nie widziane osoby, także związane niegdyś z tym teatrem. Aż nie dałam rady ze wszystkimi się spotkać, trochę szkoda, ale świetnie, że byli.

PS. A jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś więcej o początkach tego gmachu, to bardzo polecam wydaną przez NIFC najnowszą książkę Małgorzaty Komorowskiej Chopin w operze. Oczywiście jest tam nie tylko o warszawskiej operze, ale jeszcze więcej o tym, co Chopin mógł oglądać w Paryżu i gdzie indziej, gdzie jeździł – pamiętamy, że opera była jego pasją. Mnóstwo informacji o ówczesnej epoce opery; czyta się to świetnie.

Reklama