Młody Enescu na finał Eufonii
Zakończenie festiwalu zbiegło się z zakończeniem sezonu polsko-rumuńskiego współorganizowanego przez Instytut Adama Mickiewicza, a jednocześnie ze świętem narodowym Rumunii.
Orkiestra Filharmonii im. George’a Enescu z Bukaresztu przybyła tu – aż trudno uwierzyć – po 69 latach, bowiem poprzedni raz wystąpiła w 1956 r. na pierwszej Warszawskiej Jesieni (która zresztą wtedy jeszcze nie nazywała się Warszawską Jesienią, ale po prostu Międzynarodowym Festiwalem Muzyki Współczesnej). Prowadził ją Gabriel Bebeşelea, jej obecny szef, który jestnim od niedawna, a wcześniej był głównym dyrygentem orkiestry Transylwania w Cluj-Napoce i wystąpił z nią w ramach Eufonii trzy lata temu z bardzo ciekawym programem. Ja jednak wówczas byłam gdzie indziej (listopad stał się od pewnego czasu miesiącem gęstym od wydarzeń – kiedyś tak nie było). Był streaming tego koncertu, który można było potem odsłuchać – niestety został już zdjęty. I wówczas był w programie Enescu – pierwsze dzieło 16-latka Poema română. Tym razem słuchaliśmy utworów trochę starszego, bo 20-letniego kompozytora.
Najpierw jednak trzeba było jeszcze wysłuchać trzech hymnów (bo i UE) plus trzy przemówienia: ambasadora Rumunii Cosmina Onisii, naszego wiceministra spraw zagranicznych Ignacego Niemczyckiego i dyrektora NCK Roberta Piaskowskiego. W mailu z zaproszeniem na ten wieczór, które otrzymałam z sekretariatu Instytutu Kultury Rumuńskiej, był plan: 19:30 – przemówienia, 19:50 – 20:26 pierwsza część koncertu (…). Ale plan swoje, a życie swoje, co zresztą było do przewidzenia: przemówienia skończyły się o 20:05, choć przecież bardzo długie nie były. Nie była to jednak nudna oficjałka, bo pan ambasador wygłosił mowę bardzo mocną politycznie w kontekście ostatnich wydarzeń i wojny hybrydowej prowadzonej przez Rosję w naszych krajach. Im się zresztą z wyborami prezydenckimi udało…
Enescu. Dwa utwory z tego samego 1901 r., a zupełnie inne. Rapsodia rumuńska A-dur op. 11 nr 1 to wielki hit, najczęściej chyba grywany jego utwór, melodia za melodią, tylko śpiewać i tańczyć. A zaraz po nim neoromantyczna Symfonia koncertująca h-moll na wiolonczelę i orkiestrę op. 8 ze świetnym, pełnym pasji solistą koreańskim Jaeminem Hanem, 19-latkiem, który cztery lata temu (!) otrzymał Grand Prix na Międzynarodowym Konkursie im. George’a Enescu. Zupełnie inny świat, jeszcze XIX-wieczny. Kompozytor miał potem jeszcze zmieniać styl…
Do tego stylu, w jakim utrzymana jest Symfonia koncertująca, dobrze była dobrana VI Symfonia Dvořáka, momentami bardzo brahmsowska, a momentami bardzo czeska, jak w Scherzu-Furiancie. Na drugą część przesiadłam się do X rzędu i to już było zbyt blisko, zwłaszcza że ta orkiestra gra dość donośnie, raczej ciężko. Ale można chwilami pozazdrościć umiejętności wchodzenia w pionach czy braku kiksów w rogach (przed naszą FN jeszcze dużo ćwiczenia w tej dziedzinie), choć na początku Rapsodii Enescu coś się w dętych zagotowało, ale potem wyprostowało. Energiczny, pełen temperamentu dyrygent wykonał na bis miły gest: poprowadził końcówkę Rapsodii na tematy mołdawskie Wajnberga, w której na sam koniec pojawia się temat zawarty także w dziele Enescu. Powstała ładna klamra.
PS. Wrażenie zepsuł mi pewien nieprzyjemny pan, być może z ambasady (nie przedstawił się), który ni z tego, ni z owego stanął mi na drodze z wściekłą miną krzycząc „Nie!”, kiedy szłam na pokoncertowe spotkanie, na które – jak wspomniałam wyżej – byłam zaproszona. To tak do wiadomości zapraszających, którzy zapewne tu zajrzą – ostatecznie weszłam dzięki kierownictwu NCK, ale mało dyplomatyczne było to zachowanie.
Komentarze
Wczorajszy koncert słuchałam w radiu, choć tak trochę jednym uchem i było przyjemnie.
Podziwiam hart ducha, jeśli chodzi o wydarzenie pokoncertowe. Ja bym się przestraszyła, skuliła i wycofała. Filharmonia to zdecydowanie nie miejsce do takich manifestacji, zwłaszcza niewyjaśnionych.
A chciałabym o niedzielnym Trzy-Czte-Ry bo to był wyjątkowo ciekawy, różnorodny koncert. Tym razem jednak odpoczynek od muzyki XIX i XX wiecznej, inaczej niż 27.11, można było znaleźć w Schubercie i Beethovenie. A tak, bardzo atrakcyjny Wiedeń przełomu wieków i m.in. pieśni Albana Berga. W drugiej części przejmujące i bardzo wymagające dla słuchacza pieśni Widmanna. Doskonale dopowiedziane ich smutne okoliczności powstania w części panelowej.
Artyści: Olga Pasiecznik, Aleksandra Świgut, Jarosław Nadrzycki, Andrzej Ciepliński mimo że muzykowali ze sobą pierwszy raz byli bardzo zgrani i z rozmowy wynikało, że dużo twórczego wysiłku włożyli w przygotowanie tego koncertu.
Najbardziej podobała mi się chyba muzyka klarnetowa. Rzadko słyszę ten instrument w takiej ilości w partiach samodzielnych, a to jest bardzo ciekawy dźwięk, który potrafi być w sposób naturalny radosny, nawet frywolny, a za chwilę, w innym utworze przejść w brzmieniu do niewysłowionego smutku.
Świetnie poprowadzony panel przez Marcina Majchrowskiego i bardzo ciekawe wypowiedzi muzyków, zwłaszcza Olgi Pasiecznik o różnicy między wykonywaniem w tych utworach partii głosowych a instrumentalnych, gdy ciało staje się instrumentem, a tekst, który z zasady nie jest abstrakcyjny jak muzyka powoduje, że nie sposób uciec od tak intensywnych emocji i Aleksandry Świgut o współpracy między muzykami, a również o interpretacji poezji na potrzeby muzyki.
Tego koncertu szczególnie żałuję, Zwłaszcza że lubię i cenię wykonawców. Ale niemożliwa jest bilokacja, niestety.