Gdzie ten prześwit?

„Jest symbolem nowego etapu, otwarcia i szansy. Zarówno w perspektywie społecznej, jak i indywidualnej. Odnosi się do nadziei, jaką w chwiejącym się w posadach czasie chcielibyśmy mieć co do przyszłości” – tak szef Warszawskiej Jesieni Jerzy Kornowicz tłumaczy tegoroczne hasło. Tylko tej nadziei jakoś nie widać…

Nie widać i nie słychać, bo niespecjalnie są do niej podstawy. Właśnie wróciłam z tradycyjnego koncertu European Workshop for Contemporary Music, jak zawsze pod batutą niezmordowanego Rüdigera Bohna, dla którego czas się chyba zatrzymał (w tym roku skończył 65 lat; EWfCM prowadził po raz 22) – tak samo wbiega na estradę z energią, którą przekazuje młodym muzykom, dyrygując absolutnie precyzyjnie. Pośrodku koncertu był utwór Macieja Kabzy, na którego zakończenie cały zespół wydawał rytmiczne okrzyki jak na demonstracji: Time must stop! (tak zresztą utwór się nazywa). To, jak pisze kompozytor, „mój wyraz sprzeciwu wobec pogłębiającego się chaosu i dezintegracji”. To taki krzyk rozpaczy, bo ile i jak mogą pomóc takie demonstracje? Smutek przynosiło też dzieło kompozytorki z Iranu (obecnie mieszkającej w Nowym Jorku) Golnaz Shariatzadeh MOM, z wplecionymi cytatami z wolnej części Hammerklavier i towarzyszącą dość upiorną animacją (miało to wyrazić tęsknotę za łonem matki). Dużo agresji na przemian z momentami uspokojenia wniósł utwór Chiffre II. Silence to be beaten nieżyjącego już Wolfganga Rihma, pochodzący z 1983 r., a więc także trudnych (choć może mniej) czasów.

Na sobotnim koncercie London Sinfonietty też mieliśmy utwory wyrażające trudne emocje, zwłaszcza te z wideo – How can I help you? Marty Śniady i przede wszystkim Illusions Philipa Venables’a, z monologiem drag queen – Davida Hoyle’a, rzucającego w nas mocnymi, nawet wręcz jątrzącymi słowami i zdaniami. Obawiam się, że ten bunt jest już stracony, patrząc na kierunek, w jakim świat zmierza, na coraz silniejszy backlash w reakcji na rewolucje obyczajowe.

Ale jest też całkiem niemało po prostu pięknej muzyki. W sobotę – floating:disappearance (ver. b for sinfonietta) Pawła Malinowskiego: brzmienia ciche, delikatne, jak je sam nazywa – kruche. W niedzielę poruszający spektakl Pierre’a Jodlowskiego (muzycy, wideo, elektronika) pt. INSULAE, snujący opowieść pełną tajemnic zarówno na wizji, jak i w dźwięku. Wczoraj istna orgia subtelnych, ale zarazem chłodnych, nieco chropawych dźwięków w całkowicie damskim koncercie: cztery członkinie zespołu Nordic Affect z Islandii, kilka kompozycji twórczyń pochodzących również z tej wyspy plus jedna polska – Lidii Zielińskiej, która dostroiła się atmosferą do pozostałych. Bardzo północna muzyka. A dziś na koniec koncertu wspaniały utwór Fausta Romitellego, który kilka lat temu grał w Warszawie zespół Chain Andrzeja Bauera.

Osobny rozdział to niedzielny nocny koncert belgijskiego zespołu NADAR. Cztery utwory młodych kompozytorów zespół wykonuje na czterech festiwalach – nasz był drugi. Utwory zresztą nierównej jakości: obok wspominania dziecięcego instrumentu muzycznego (Eveline Vervliet) poprzez utwór polegający na biegu kompozytora na koncert (Paul Scully chciał pobić swój osobisty rekord, ale mu się nie udało o włos) i zabawne nawiązania do horrorów w animacji i dźwięku (Nina Fukuoka) po naśladowanie grą instrumentalną wypowiadanych słów (Matthew Grouse). Tu było na luzie, bez aluzji do aktualnych koszmarów.

Sympatycznie też prezentuje się jak dotąd Mała Warszawska Jesień, która w tym roku odbywa się po raz 15. Też jest różnorodnie: z jednej strony koncert rockowo-punkowy braci Zagajewskich Piosenki rodzinne (z tekstami Anny Kierkosz) – dzieciaki świetnie się wciągnęły, z drugiej – kilkuetapowa akcja Sampel czyli przekrój dźwiękowy owada, w której wspólnie wymyślono fantastyczne owady, dzieciaki tworzyły o nich historie, powstała animacja oraz fajna ścieżka dźwiękowa, a nawet dźwiękonaśladowcza. Warto rozwijać fantazję, i to nie tylko u dzieci.

Reklama