Od miasta do miasta
Wibracje miast – takie było hasło tegorocznych Szalonych Dni Muzyki. Znów temat szeroki i można było wszystko podłożyć – to wygodne.
Zaczęłam moją obecność na festiwalu od Paryża – w tytule koncertu Na saksach w Paryżu te saksy oznaczały saksofony ze świetnego kwartetu Ellipsos, do którego dołączył znany i lubiany w Polsce pianista Jean-Frédéric Neuburger. Program, co szczególne, wypełnili w dużej części twórczością kompozytorek. Najlepiej była z nich znana Louise Farrenc (1804-1875), również jako pedagożka i wydawczyni, przedstawicielka stylu brillant – bardzo porządna, świetnie brzmiąca muzyka. Jej Sekstet jest przeznaczony w oryginale na kwintet dęty i fortepian; zabrzmiało jego opracowanie na kwartet saksofonowy i fortepian. Dużo mniej znana jest Fernande Decruck (1896-1954) – pozostawiła utwory głównie na kwartet saksofonowy, ponieważ jej mąż był saksofonistą; muzycy Ellipsos odkryli dla siebie jej twórczość i tak się nią zachwycili, że nagrali wszystkie te dzieła. Pawana jest po prostu urocza, pastoralna, trochę w stronę Ravela. Natomiast Juliette Dillon (1823-1854), zmarła przedwcześnie na cholerę, to znów przedstawicielka stylu brillant – trochę taka francuska Bądarzewska, jej fragment Opowieści fantastycznych Hoffmanna przypomina nawet w tonacji Modlitwę dziewicy, ale jest trochę bardziej wyrafinowany i wirtuozowski. Neuburger nagrał na płytę cały ten cykl. Program uzupełniały utwory Bizeta: uwertura do Arlezjanki i Rapsodia na tematy z Carmen japońskiego kompozytora Juna Nagao; z tego ostatniego wyszłam, żeby zdążyć na następny koncert – tym razem w kierunku niemieckim.
Rozczarowałam się na nim trochę – co prawda Orkiestra Polskiego Radia pod batutą Ewy Strusińskiej w miarę przyzwoicie zagrała Uwerturę C-dur Fanny Hensel, ale pianista Yuto Kiguchi niestety położył Koncert Clary Schumann, więc szybko stamtąd wyszłam. Tym razem w stronę Nowego Jorku: flecistka Ania Karpowicz wymyśliła nowy projekt wokół postaci Felicii Montealegre, żony Leonarda Bernsteina, która była niezwykłą osobowością niesłusznie zapomnianą. Sinfonia Varsovia wystąpiła w składzie bardziej kameralnym, pod batutą Bar Avni, znakomitej dyrygentki izraelskiej, laureatki II nagrody na Konkursie im. Fitelberga (2017) i pierwszej na paryskiej La Maestrze (2024). Po Adagietcie Mahlera na wstępie zabrzmiał Halil Bernsteina na flet i orkiestrę (tytuł oznacza flet po hebrajsku), utwór z małym posmakiem egzotyki, ale później trochę skręcający w stronę lirycznych fragmentów West Side Story. Potem Aleksandra Kaca, pianistka i kompozytorka zagrała mało znaną miniaturę Bernsteina For Felicia Montealegre w trochę zbliżonym stylu, a w chwilę później odbyło się prawykonanie jej nastrojowego utworu but the rain is full of ghosts tonight na flet i orkiestrę, z wplecioną poezją Edny St, Vincent Millay. Ładny pomysł na koncert. Po nim wpadłam jeszcze na występ Chopin University Big Band Piotra Kostrzewy – i znów powrót do Paryża; szczególnie ciekawe było, że dwa utwory Claude’a Bollinga zostały otrzymane od członków jego rodziny. Miło jest popatrzeć, jaką oni mają frajdę z grania.
Sobotę zaczynałam od stylu brillant, niedzielę od stylu galant – w Londynie, bo tam wymyślono nowoczesną formę koncertów abonamentowych. Kompozytorzy wywodzili się jednak z Niemiec (poza Mozartem, ale to było opracowanie sonaty Johanna Christiana Bacha) – wspomniany JC Bach i jego brat CPE, Andreas Lidl, Carl Friedrich Abel – ale większość z nich właśnie w Londynie działała. Arte dei Suonatori wystąpiło w różnych kameralnych składach i ze znakomitymi solistami: Katarzyna Drogosz (grała na pianoforte Roberta Browna z Oberndorf pod Salzburgiem) i francuski gambista Emmanuel Balssa.
Po dłuższej przerwie wróciłam na kolejny polski zespół – chór Capelli Cracoviensis w składzie 6-osobowym plus zaprzyjaźniony holenderski zespół Oltremontano, pod batutą Jana Tomasza Adamusa. Nieznana Wenecja Północy – to była tym razem Polska, gdzie działał Mikołaj Zieleński, z małymi wypadami do prawdziwej Wenecji (Andrea Gabrieli, Claudio Monteverdi). Imponujące, jak dało się wykonać te dzieła w tak małym składzie; najbardziej zaskakujący był Magnificat Zieleńskiego, który jest przecież na trzy chóry. Jeden z nich to był więc alt plus dwa cynki i dulcjan, drugi – kwartet wokalny plus pozytyw, trzeci – tenor plus trzy puzony. Te wspaniałe rozłożone szeroko akordy u Zieleńskiego mają – przynajmniej na mnie – bardzo kojący wpływ.
Muzycy skończyli wcześniej koncert, więc nieplanowo zajrzałam znów do Londynu, tym razem by słuchać prawdziwie angielskiej muzyki w wykonaniu Orkiestry FN znów pod batutą Bar Avni – Koncertu wiolonczelowego Elgara (Maciej Kułakowski pięknie śpiewał na wiolonczeli) i brawurowych Wariacji na temat Purcella Brittena. Później cofnęłam się w czasie, ale w Londynie pozostałam: wspaniały Pierre Hantaï grał suity Haendla. Niespodziewanie rozszerzył program: zamiast dwóch suit zapowiedział, że wykona cztery. Musiałam więc, ku mojemu wielkiemu żalowi, wyjść z tej uczty, żeby zdążyć na koncert finałowy (ale tę ostatnią suitę słyszałam już w Krakowie).
Gdzie było miejsce finału? Chyba po prostu w Warszawie – w programie SV pod batutą Michała Klauzy znalazły się Wariacje symfoniczne Lutosławskiego (to utwór jeszcze sprzed wojny) i IV Symfonia „Koncertująca” Szymanowskiego; solistą był Martín García García i zagrał świetnie: z polotem i energią. Na zakończenie uczczono Rok Ravela – oczywiście Bolerem. Ale to jeszcze nie był koniec, bo solista wrócił na scenę i wspólnie muzycy wypełnili tradycję finałowych zgryw na SDM: zagrali końcówkę tego utworu, poczynając od Tempo del Tema.
Uf. Chwila przerwy i… konkurs.
Komentarze
W uzupełnieniu – w piątek wieczorem byliśmy na koncercie „Gershwin w Nowym Jorku” (w sumie trochę oczywista oczywistość, ale co tam) Paul Lay Trio + SV. Zagrali kilka standardów i Błękitną Rapsodię Extended – czyli właściwie impresje na trio piano bass & drums z towarzyszeniem orkiestry na kanwie Błękitnej .
Było cudownie. Po pierwszych kilku minutach niesłyszenia fortepianu jakoś się dostosowali do siebie i dalej było już pięknie i wyraźnie. Co najlepsze, orkiestra wyraźnie świetnie się bawiła i grała z jajcem, co nie zawsze się zdarzało, kiedy musieli piłować po raz n-ty jakiegoś Mendelssohna….
Świetny, trochę odbiegający od sztampy koncert.
Na występ K-Dvorak koreańskiego kwintetu głównie skusiłem się na współczesną miniaturkę Dohuna Lee pt. Spadające płatki kwiatów II, ale była to taka ambientalna Warszawska Jesień light, bez dodatku cukru i wzmacniaczy smaku. Na szczęście tylko 8 minut. Natomiast z II Kwintetu fortepianowego Dvoraka, siedząc w czwartym rzędzie na wprost sceny słyszałem wyłącznie pierwsze skrzypce i fortepian. Ja wiem, że sale redutowe to nie jest przestrzeń audiofilska, ale na koncercie Arte dei Suonatori nie było takich problemów (nawet uwzględniając różnice pomiędzy instrumentami współczesnymi i historycznymi). Zresztą koncert AdS w ogóle świetny, repertuar nie z pierwszej piątki hitów klasyki, bardzo ładna kameralna muzyka post-Bachowska.
W sobotę wieczorem Dzień w Aleppo. Nie wszyscy to lubią, ale el oud jest dla mnie instrumentem przejmującym, jak i również muzyka i jej egzotyczne harmonie. Znowu nietypowa pozycja w programie SzDM, ale sala pełna. Na sam koniec artystka poprosiła widownię o śpiewanie refrenu (?) utworu po arabsku 🙂 Nie było to łatwe, ale jakoś wszyscy sobie poradzili. Przy tej okazji pani Bouhassoun wstała i się okazało, że jej głos bez nagłośnienia duuużo ładniej i naturalniej brzmi, niż przez mikrofon. Bez problemu wypełniła Zascenie i jak dla mnie w ogóle mogło by się obejść bez mikrofonów.
Wydaje mi się, że w tym roku mniej było wchodzących / wychodzących w trakcie koncertów. Lepiej rozplanowane koncerty czy większa kontrola na wejściach?
Ja miałam wrażenie przeciwne 🙂 Sama parę razy wyszłam przed końcem (i widziałam, że nie tylko ja), a wejścia na salę Moniuszki chyba w ogóle nie sprawdzano (wchodziłam od amfiteatru).
Przy okazji: na Pierre’a Hantaï były jak najbardziej bilety, nawet na tym cholernym Eventimie.
Tak, sprawdziłem, ale oboje opadliśmy z chęci 🙁 Panie późno wróciły i trzebaby zaraz wracać do miasta…
No i takie sytuacje właśnie idą za mieszkaniem pod miastem… szkoda. Ukłony dla Pań 😉
SV podała właśnie, że tegoroczne SDM odwiedziło prawie 29 tys. słuchaczy.
Zaczepił mnie po jednym z koncertów pewien pan, którzy oburzał się na klaskanie między częściami, żebym powiedziała organizatorom, żeby coś w tej sprawie zrobili, bo jeśli ten festiwal ma być edukacyjny, to niech i tego uczy. Słusznie, ale często pojawiają się na nim osoby, które są pierwszy raz w życiu na koncercie, skąd mają wiedzieć, kiedy klaskać? Trzeba byłoby mówić o tym przed każdym koncertem. W każdym razie przekazałam to życzenie dalej – może coś wymyślą.
Mama Gostka też się skarżyła… 😉
Tu mamy paradoks w ogóle racji bytu tego festiwalu. Jak już wspominałem (nie raz) klaskanie między częściami utworu nie jest szczególnie rażące. W końcu w operze klaszczą po ariach i nikt się nie oburza 🙂
Zresztą to zależy od koncertu – na Arte dei Suonatori nie klaskali.
Tu pan Hofmann (11:45): https://www.youtube.com/watch?v=eEDxZdDgSDE
Bardziej mi przeszkadza traktowanie koncertów jak muzyki w kawiarni, do której się wchodzi i wychodzi, przeglądanie telefonów w ciemnej sali, no i niestety bezstresowe dzieci uczone, że taki koncert to świetna zabawa z muzyką w tle. Smykofonia niewątpliwie robi dobrą robotę oswajania dzieci z muzyką, ale w którymś momencie trzeba powiedzieć, że to nie jest plac zabaw.
Na AdS akurat w pewnym momencie zaklaskali, ten pan do mnie podszedł właśnie po tym koncercie.
Te brawa między częściami zaczynają przypominać koncerty jazzowe, gdzie indywidualny wysiłek improwizacyjny jest tradycyjnie od razu nagradzany. Po drodze trafiło mi się kilka w Sali im. W. Lutosławskiego – trudno było czasem znaleźć regułę wybudzania się tych braw. Może to nie tyle trwałe przyzwolenie na znoszenie embarga na żywiołowe reakcje sali w muzyce sjerioznej, a pobłażanie na rodzaj oswajania się niewyrobionej, zapalczywej i neofickiej publiki z kuszącym światem kultury tzw. wyższej… (?). Wybrzmiewa mi jednak w Państwa opiniach wyrozumiałość.
No właśnie, w jazzie jest o tyle inaczej, że rodzaj skupienia muzyków jest inny, bardziej na luzie – myśli się o tym, jak ciągnąć tok muzyczny „w ogólności”, a nie jak go dokładnie odegrać z pamięci.
Z kolei brawa po ariach operowych łączą się z tym, że arie są popisowe i często muzyka napisana jest tak, że można po nich zrobić krótki oddech. Ale i tak czasem są problematyczne, np. po scenie śmierci co ma solista (np. Borys Godunow albo markiz Posa) zrobić? „Zmartwychwstać” i „umrzeć” drugi raz?
Czyli tak:
Chcemy upowszechnić kulturę wysoką, przez co kultura wysoka stanie się masowa.
Chcemy, żeby w wydarzeniach kultury masowej publika (niewyrobiona itp.) zachowywała się jak elita kultury wysokiej.
Sprzeciwiamy się zachowaniom spontanicznym, ponieważ odbiegają od „obowiązujących zasad” pomimo, że nie jest tak od zawsze.
Jednocześnie następuje dewaluacja zachowań doceniających występ artysty, konkretnie „stojaków”.
Jak żyć? 😉
p.s. czym jest kadencja w koncercie, jeśli nie popisem solisty?
Też nie wiem, jak żyć 😉
Zakładam, że naturalnego rozkładu wrażliwości na kulturalne/muzyczne wyrafinowanie nie oszuka się w długim okresie ‚praktykowaniem na siłę’. Z tą masowością przez przymykanie oka na standardy (np. chroniczne stojaki) bym polemizował. Albo ktoś (po)czuje ukłucie zachwytu, albo będzie marzyć o wyjściu wobec drętwienia części przykrzesłowych. A skoro stara dobra klaka już nie wypali, to może, osoby/a wyrobiona/y, tzn. znająca teoretyczny rozkład fal oklaskowych między częściami utworu, moża zainicjowywać odpowiednio wcześnie bravissima i pociągnąć za sobą tłumy oczekujące takiej trąbki do ataku? Osoba taka może ściągnąć na siebie uwagę nuworyszy, pieczętując swoje wyrafinowanie odpowiednio kamienną miną, przez co zdobędzie uznanie we foyer, stanie się mniej przezroczysta…? Taki/a to pożyje!
Kolejna smutna wiadomość: dziś zmarła Teresa Chylińska, niezwykle zasłużona zwłaszcza w dziedzinie badań nad twórczością Karola Szymanowskiego. Miała 94 lata.
https://ruchmuzyczny.pl/article/5624
Kiedy się gdzieś spotykałyśmy (rzadko, ale jednak), wspominałyśmy z rozbawieniem, jak… spałyśmy ze sobą w Nowym Jorku. Przyjechałyśmy na Dni Muzyki Polskiej, które przy bibliotece Lincoln Center zorganizowała Marta Ptaszyńska, i dostałyśmy wspólny pokój w hotelu z małżeńskim łożem. Inną „parą”, którą w ten sam sposób „skojarzono”, byli wtedy Ludwik Erhardt i Józef Patkowski. Im pewnie było mniej wygodnie, więcej miejsca zabierali.