Zaduszki z Góreckim

Idzie nowe w Filharmonii Narodowej – poprzedni dyrektorzy zapewne takiego eksperymentu by nie zrobili. Został już utrwalony na płycie (i pokazany w NFM), która była dziś sprzedawana w formie CD i kolekcjonerskiej z winylem.

To była sprzedaż przedpremierowa, bo premiera polska jutro, a światowa 21 listopada (wtedy też wejdzie do serwisów streamingowych). To pierwsza płyta Krzysztofa Urbańskiego z muzykami Filharmonii Narodowej. Jutrzejszy zaś koncert (powtórzenie dzisiejszego; termin zmieniony ze względu na sobotnie święto) będzie transmitowany na medici.tv i mezzo.tv.

Przyszłam dziś do FN pierwszy raz po konkursie. Zmiany zmiany zmiany. Zamiast ścianek konkursowych w szatni przywitały nas pionowe plansze z tekstami III Symfonii Henryka Mikołaja Góreckiego oraz zainspirowanymi nią trzema postaciami, które znajdują się na okładce płyty, a ich autorką jest Dominika Suszczyńska-Matela. To narratorki symfonii: postać kobieca z aureolą, ale w czarnej sukni z gołymi ramionami, symbolizuje Maryję z Lamentu świętokrzyskiego (cz. I), dziewczyna podobnie ubrana, ale jeszcze bardziej odsłonięta – Helenę Błażusiakównę, autorkę inskrypcji na ścianie gestapowskiego więzienia w Zakopanem, będącej tekstem części II, a pochylona kobieta w czarnym płaszczu z kijem – to matka szukająca „synocka” z pieśni ze Śląska Opolskiego, której użył Górecki w części III. Płyty sprzedawano na stoisku ustawionym w kącie tzw. sali balowej, czyli foyer z tyłu sali koncertowej, a soliści i dyrygent mieli podpisywać je po koncercie. Ponadto rozstawiono tam trochę wygodnych niebieskich foteli z niewielkimi stolikami – ciekawe, czy tylko na ten wieczór, czy na stałe.

O koncercie. W pierwszej części Mozart, Symfonia g-moll KV 550. Całkowita przewałka usadowienia orkiestry: I skrzypce po prawej stronie, na lewo od nich kolejno wiolonczele, altówki i II skrzypce. Waltornie też z drugiej strony, czyli po prawej. Urbański dyrygował oszczędnie i dyskretnie; nie bardzo mogłam na niego patrzeć, bo zastosował system „chwila przed dźwiękiem” – ma to zapewne plusy dla zespołu, ale obserwowanie tego jest trochę drażniące. Kiedy smyczki zaczęły, pomyślałam: no, jednak można ograniczyć zbędne decybele i grać Mozarta jak się należy Mozartowi, ale w chwilę potem weszły dęte i efekt prysł. Najgorzej było z waltorniami, które nie tylko zaliczyły masę kiksów, ale też cały czas wybijały się za bardzo; pewnie też przez to, że siedziały wyżej niż zwykle (kiedy to schowane są w orkiestrze). Oj, dużo pracy przed orkiestrą i jej szefem.

Górecki. Przed rozpoczęciem dyrygent wygłosił wstęp, w którym namawiał publiczność do wyciszenia się, nieoceniania, a nawet nie słuchania, tylko po prostu bycia w czasie. Krótko streścił, o czym utwór jest (co do drugiej części pomylił się mówiąc, że dziewczyna, która jest jej bohaterką-narratorką, przed egzekucją „wydrapała na ścianie swój ostatni wiersz” – ale w programie jest właściwa wersja, że jest to – nieco przeinaczony – fragment znanej lwowskiej piosenki o 14-letnim obrońcy miasta z 1918 r. Jurku Bitschanie). Po czym poprosił, żeby po utworze nie klaskać i rozejść się w milczeniu. Myślę, że na wielu wywarło to wrażenie.

Tym razem orkiestra siedziała już „normalnie” – z wiolonczelami po prawej, jak było to praktykowane, kiedy po raz pierwszy wykonano to dzieło w Polsce, a dyrygent nie używał batuty i jakby rzeźbił w powietrzu bardzo sugestywnie. Główna idea tego wykonania – to zaproszenie trojga solistów zamiast jednej solistki, a ponadto użycie innych głosów niż zwykle śpiewającego tę symfonię sopranu. Czy to był szczęśliwy pomysł? Ja pamiętam jeszcze Stefanię Woytowicz, która swoim wibrowaniem zepsuła pierwsze wykonania utworu (kompozytor, o ile dobrze pamiętam, obraził się wtedy na nią i nie był nawet na warszawskiej premierze, która odbyła się już po prawykonaniu w Royan), więc wszystko, co potem, podobało mi się bardziej. Dla mnie swego czasu najlepszą wykonawczynią była Zofia Kilanowicz, która niestety musiała zakończyć karierę z powodu choroby.

Różne już były pomysły na III Symfonię, najbardziej chyba ekscentryczny był ten Michała Merczyńskiego i Filipa Berkowicza sprzed 11 lat, żeby zaprosić Beth Gibbons, solistkę Portishead (a do dyrygowania Krzysztofa Pendereckiego). Efekt był dyskusyjny, ale na swój sposób ciekawy. Urbański wymyślił inaczej: pierwszą część zaśpiewa kontratenor Michał Sławecki, drugą i trzecią – artystki specjalizujące się w musicalach (ale zarazem absolwentki uczelni muzycznych), więc fachowo, ale z innej branży. Samo w sobie to było niezłe, zwłaszcza w wykonaniu Edyty Krzemień – trochę jak biały głos, co tę muzykę bardzo odświeża. Niespecjalnie podoba mi się pomysł ze Sławeckim; to jest przecież jednak monolog kobiety. Pomyślałam, że sensowniej było, gdyby zaśpiewał drugą część, bo śpiewać do mamy może też chłopak (zwłaszcza że piosenka jest o chłopaku), no, ale nie dałby rady tak wysoko wyciągnąć (do gis dwukreślnego), a pierwszą część też musiał częściowo transponować. Z Anną Federowicz z kolei był ten problem, że nagłośnienie – śpiewała z mikroportem – sprawiało, iż nie można było w pełni zrozumieć tekstu. Choć sama artykulacja w stylu folkowym nawet pasowała.

Efekt więc połowiczny; mam nadzieję, że na płycie jest lepiej.

Reklama