Dorian Gray dzisiejszy
Nowa opera Elżbiety Sikory i Davida Pountneya – tak ją trzeba określić – nawiązuje do motywów powieści Oscara Wilde’a, ale opowiada inną historię. Bardziej dostosowaną do współczesności.
Przede wszystkim nie ma tu malowanego portretu (w tytule zresztą też: brzmi on po prostu Dorian Gray). Książkowy autor obrazu, poczciwy malarz Basil, zakochany w pięknym Dorianie, który jest jego modelem, z miłości tworzy swoje najlepsze dzieło, które okazuje się dziełem zaczarowanym. W operze Basil jest fotografem i nie ma w sobie nic z poczciwości, choć też kocha się w Dorianie i, jak jego książkowy odpowiednik, powtarza, że wkłada zbyt wiele siebie w portretowaniu młodzieńca. Ale naprawdę jest cynicznym typem, któremu zdjęcia Doriana służą do robienia własnej kariery, i z czystego cynizmu tworzy profil w mediach społecznościowych, na który wrzuca zdjęcia Doriana, tłumacząc się później, że „same się wrzuciły”.
Nie ma w operze ważnej u Wilde’a postaci, jaką jest lord Henry Wotton, ten, który deprawuje niewinnego z początku Doriana. Pountney tłumaczy, że „jego bon moty absolutnie nie nadają się do umuzycznienia”. Fakt, w wypowiedziach Henry’ego jest wiele specyficznego, cynicznego humoru, który najlepiej brzmi bez żadnych dodatków, nie potrzebuje muzyki. Można więc powiedzieć, że operowy Basil jest jakby połączeniem tych dwóch postaci. Zupełnie inną rolę ma tu Sibyl. W książce jest niewinną aktoreczką z niższych sfer, w której Dorian szczerze się zakochuje, wyznaje jej miłość i zostają narzeczonymi, ale ona z tego powodu traci swój talent aktorski, ponieważ myśli już tylko o ukochanym – i rozczarowuje Doriana. W operze Sibyl jest postacią żyjącą social mediami, zakochuje się w zdjęciu Doriana i odszukuje go w realu, ale on jej nie zna i natychmiast ją odrzuca. Efekt jest ten sam – dziewczyna popełnia samobójstwo, a jej brat James ściga Doriana, by się zemścić – ale Dorian nie ma tu powodu mieć poczucia winy. Jest w szoku, gdy odkrywa, że jego fotografie wzbudzają takie zainteresowanie, że dostaje mnóstwo lajków, ale też coraz więcej hejtu – a sam nie ma przecież nic z tym wspólnego. Operowy Dorian jest naiwny w inny sposób niż książkowy.
Parę rzeczy mi się tu nie klei – po pierwsze to, że Dorian jednak ma poczucie winy w związku z Sibyl (której przecież nie znał) i z tego powodu dąży do oczyszczenia przez pracę z uchodźcami w strefie wojennej. Po drugie, nie bardzo wiadomo, dlaczego właściwie zabija Basila – w książce powód jest zrozumiały: szał w reakcji na umoralniające tyrady przyjaciela; w operze powodem jest, że Basil robi zdjęcia również ofiarom wojny. Można uważać to za cynizm, ale zabijać za to? No, ale przecież Dorian musi zostać w końcu mordercą.
Dodana jest tu postać La Grise, tajemniczej kobiety-nemezis, pojawiającej się najczęściej jako bezdomna z wózkiem, ale też jako policjantka czy pielęgniarka. I to ona ostatecznie namawia Doriana do zniszczenia fotografii, od której wszystko się zaczęło.
Purysta może się krzywić na te zmiany w stosunku do książki, ale rzeczywiście bardzo pasują do współczesności. Spektakl bazuje w dużym stopniu na efektach świetlnych i projekcjach. Chwilami jesteśmy jakby w sieci, w środku medium społecznościowego z ukazującymi się w ramkach komentarzami, pełnymi podziwu lub hejterskimi, bardziej czy mniej bzdurnymi. Muzyka Elżbiety Sikory jest zapewne nie taka, jakiej mogłoby wielu się spodziewać w operze o dzisiejszym świecie – nie ma tu żadnych odwołań do bardziej popularnej muzyki. Organizacja spektaklu nie jest łatwa: chór znajduje się w foyer na I balkonie (częściowo rozbrzmiewa przez głośniki, częściowo przez otwarte drzwi), bardzo ważna jest tu rola perkusji, w ogóle cały I akt jest intensywnie dramatyczny, cały czas na tym samym haju; dopiero w II akcie jest więcej zróżnicowania.
Trochę może zbyt słabo słychać w pierwszych scenach obu głównych bohaterów – Doriana (Rafał Żurek) i Basila (Michał Partyka). Za to znakomicie brzmi Joanna Freszel jako Sibyl i Łukasz Konieczny w roli Jamesa; początkowo oboje ukazują się tylko na ekranach, śpiewając ze specjalnych klatek-studiów w kieszeniach scenicznych; dzięki nagłośnieniu proporcje między solistami a gęstą i głośną orkiestrą są lepsze. Tajemnicza La Grise – Gosha Kowalinska też daje się zauważyć. Przedsięwzięcie jest więc w sumie odważne. Cieszy, że ponoć na te cztery w sumie spektakle jest wielu chętnych – nie boją się muzyki współczesnej.
Komentarze
Dzięki. Idę jutro.